Przygody teatru w mieście robotników

Do żelaznych anegdot Ludowego przeszedł okrzyk z sali, kiedy jeden z aktorów wyciągnął atrapę pistoletu i wymierzył w plecy drugiego: "Uważaj, on chce cię zabić!". Nie wszyscy z widzów rozumieli, że to na niby.

Podobno Władysław Gomułka spytał kiedyś swoich doradców, ilu robotników chodzi do teatru. Odpowiedziano mu, że niewielu. A do kina? O, kino to ulubiona rozrywka robotników. Towarzysz I sekretarz KC PZPR orzekł: W takim razie teatry nam niepotrzebne, będziemy budować kina. W świetle tej anegdoty, nawet jeśli nie jest ona całkiem prawdziwa, nowohucki Teatr Ludowy wydaje się fenomenem. Zbudowany w robotniczym mieście, dla robotniczej widowni, z miejsca stał się jedną z najbardziej interesujących scen w Polsce. W pewnym okresie nawet mocno awangardową. 

- Co pozostaje po teatrze? Legenda - mówi Jacek Strama. 

I pozostała. Legenda młodego teatru dla młodego miasta. Ale nie taka, jak wyobrażali sobie ideolodzy. 

PRZYGODA SOCJALNA 

Jacek Strama, dziś kierujący Ludowym, w tamtych czasach chodził jeszcze do podstawówki. Pierwszy kontakt z nowohuckim teatrem miał właśnie dzięki szkole. - W corocznych wyprawach brali udział wszyscy uczniowie - wspomina. - Przy ulicy Westerplatte wsiadaliśmy do specjalnie podstawianego tramwaju, który zawoził nas w szczere pole, a pośrodku niego stał teatr. Pamiętam więc dobrze do dziś spektakle Skuszanki, Krasowskiego, Szajny... 

Takie to bowiem nazwiska, nadawały w owym czasie ton życiu teatralnemu Nowej Huty, która dopiero wyłaniała się z ziemi wśród pól Mogiły. 

W roku 1955 to Krystyna Skuszanka stworzyła Teatr Ludowy i wraz z mężem Jerzym Krasowskim kierowała nim przez osiem pierwszych, heroicznych lat. A Józef Szajna, scenograf o niesamowitych pomysłach, nadawał tutejszym spektaklom niepowtarzalne piętno. 

Na otwarcie nowej placówki wystawiono jeszcze sztukę nie-kontrowersyjną, "socjalistyczną w treści, a narodową w formie", czyli nieśmiertelnych "Krakowiaków i górali" Wojciecha Bogusławskiego. Wzruszony spektaklem i jego okolicznościami Sławomir Mrożek dał wyraz swoim uczuciom w "Dzienniku Polskim": "Niech mi wolno będzie wzruszyć się, pisząc recenzję z pierwszego przedstawienia pierwszego teatru zawodowego w pierwszym mieście socjalistycznym...". 

Późniejszy wielki dramaturg pokusił się także o refleksję: "Skąd ta zadziwiająca żywotność i aktualność "Cudu mniemanego" na deskach najmłodszej polskiej sceny w najmłodszym polskim mieście? Odpowiedź jest prosta: niekłamana ludowość i narodowość...". 

Władza była zadowolona. Widzowie też. Z czasem przyszły przedstawienia bardziej awangardowe, z których odbiorem bywało różnie. Bo i publiczność trafiała się rozmaita. Zdzisław Kowzuń, rekwizytor w Ludowym niemal od półwiecza, wspomina: - Bywało, że przychodzili junacy w gumiakach, w kufajkach i nie bardzo rozumieli, o co w przedstawieniu chodzi. Ale zachowywali się w porządku, bo wiedzieli, że w teatrze tak trzeba. 

PRZYGODA EKSPERYMENTALNA 

Do tej surowej, niewyrobionej publiczności twórcy teatru kierowali nowatorskie, dalekie od dotychczasowych przyzwyczajeń inscenizacje. Niektóre także całkiem politycznie niepoprawne jak na tamte czasy. 

- Skuszanka rzeczywiście dostała trochę zielonego światła - mówi Strama. - Teatr był oddalony od centrów intelektualnych, więc może władza potraktowała go jako bezpieczny wentyl. A przy okazji pokazała, że jest tolerancyjna i popiera nowoczesność. 

Noszący się z proletariacka poseł Bolesław Drobner przekazał nawet zespołowi Ludowego uroczysty adres, w którym czytamy: "Drodzy Towarzysze! Płyńcie górnie-ponad turnie...". 

Niestety, w ambitnych wzlotach "ponad turnie" Teatr Ludowy coraz bardziej rozmijał się z widownią. Śmiałe wizje Józefa Szajny nie znajdowały u niej zrozumienia. Zwłaszcza kiedy w roku 1963 "Skuszankowie" zakończyli swój nowohucki etap i Szajna został dyrektorem. 

- Kiedy nie miał już żadnego kagańca, poczuł się twórcą totalnym - mówi Jacek Strama. -Zaczął uprawiać teatr autorski, który później świetnie sprawdził się w Warszawie, ale w Nowej Hucie nie bardzo. Szajna tu się dusił, a jednocześnie nie spełniał oczekiwań publiczności. Ludzie tu nie dorośli do jego awangardowych pomysłów. Część krytyki zaczęła bardzo wybrzydzać na kolejne spektakle. Przodowali w tym zwłaszcza teatralni recenzenci "Trybuny Ludu", organu KC PZPR. Zarzucali artystom z Ludowego, że ich teatr nie jest realistyczny, dla robotników, lecz dziwaczny, ponury, pesymistyczny, adresowany do zdegenerowanego drobnomieszczaństwa. Stworzyli nawet na określenie spektakli Szajny mało pochlebny termin "szmacizm". 

Dziś można się z tego śmiać, ale wówczas były to zarzuty poważne. Zresztą podzielała je niemała część widowni. Zdzisław Kowzuń wspomina: 

- Szajna był po obozie, więc różnie z nim bywało. Wystawiał ciekawie, ale publiczność różnie reagowała. Było takie przedstawienie "Puste pole" [Tadeusza Hołuja-przyp. mój]. Na scenie kukły pokaleczone, ręce, nogi na taczkach się woziło. To robiło duże wrażenie, jednak niektórzy byli niezadowoleni, że takie okropne, a oni woleliby się zabawić. Reżyserzy często mają ambicje, żeby było nowocześnie, a ludzie tutaj wolą tak normalnie. Bo to jest może i ciekawe, ale dla tych ludzi nieczytelne. 

Co nie znaczy, że sala w pierwszych latach Ludowego świeciła pustkami. Przeciwnie. 

- Dziś z niedowierzaniem czytamy, że w swych początkach teatr miał sto tysięcy widzów rocznie - mówi obecny szef Ludowego. - Dziś, grając ponad czterysta pięćdziesiąt przedstawień rocznie na trzech scenach, osiągamy ledwo osiemdziesiąt tysięcy. Może gdybym nie przyjeżdżał tu jako dziecko i nie miał stryja w Hucie Lenina, nie wiedziałbym, jak to wyglądało. Spektakle były kupowane przez hutę. Bez działów promocji, reklamy i obsługi widza frekwencja była zapewniona. 

Można o tych praktykach myśleć tak albo siak, lecz dzięki nim powstało kilka ważnych dla polskiego teatru przedstawień, w tym niecodzienna inscenizacja "Rewizora" Mikołaja Gogola, przeciwko której oficjalnie zaprotestowała... ambasada ZSRR. 

PRZYGODA POLITYCZNA 

W połowie lat 70. o Teatrze Ludowym znów zaczęta mówić cała Polska,choć niekoniecznie z powodów artystycznych. Wtedy to bowiem dyrektorem został Ryszard Filipski. Znakomity odtwórca postaci majora Hubala, dzisiejszemu widzowi znany głównie z ról starzejących się gliniarzy w serialach kryminalnych, w tamtych czasach był postacią znaną i bardzo niejednoznacznie ocenianą. Opowiadał się bowiem aktywnie po stronie partyjnego betonu, zwłaszcza Mieczysława Moczara i jego "narodowych komunistów", a przeciw nawet tak umiarkowanym reformatorom jak Edward Gierek czy Stanisław Kania. 

Jacek Strama mówi: - Filipski był głównie świetnym aktorem filmowym. Gdyby urodził się w Ameryce, zostałby światową gwiazdą. Niestety, chyba uwierzył, że jest Hubalem, i uwikłał się w politykę. Wciągnął w nią także teatr i to było, delikatnie mówiąc, bardzo kontrowersyjne. Choć z drugiej strony, jaki zespół udało mu się zgromadzić! Trwało to krótko, ale wydawało się, że z tym zespołem można zrobić wszystko. Tylko, niestety, nie mogła to być "Nasza patetyczna". 

Był to spektakl o sekretarzu partii napisany... wierszem. "Partyjnym gniotem" nazwała go aktorka Bożena Adamek, która nie mogąc znieść udziału w propagandowej agitce, któregoś wieczoru... zemdlała na scenie. Nic dziwnego, że na takie przedstawienie mało kto chciał chodzić. Trzeba jednak przyznać Filipskiemu, że wystawił także obejrzaną przez ponad 87 tysięcy widzów składankę "Dziś do ciebie przyjść nie mogę", zmontowaną z piosenek żołnierskich i partyzanckich. Ta sama Bożena Adamek, która straciła przytomność na "Naszej patetycznej", nie kryła, że grając w "Dziś do ciebie przyjść nie mogę", jedyny raz w życiu po amatorsku płakała. 

- To był taki hit, że koledzy za pomocą biletów załatwiali sobie różne życiowe sprawy - wspomina Strama, który właśnie w tym czasie zaczął pracę w Ludowym. - Niestety, wkrótce teatr zaczął być oceniany głównie za poglądy polityczne swojego szefa. To się za nami ciągnęło bardzo długo. 

PRZYGODA WOLNORYNKOWA 

Przełom roku 1989 dla Teatru Ludowego oznaczał być albo nie być. Mogła nowohucka scena przetrwać, mogła też przejść do historii, bo choć wsławiona niejedną wybitną inscenizacją, miała też przecież incydenty kompromitujące, o których nie wszyscy chcieli zapomnieć. Gdyby więc w nowych warunkach sobie nie poradził... 

I wtedy nastała w Teatrze Ludowym epoka Fedora. Jerzy Fedorowicz, aktor o duszy społecznika, okazał się kapitanem, któremu udało się przez wzburzone wody wolnej konkurencji doprowadzić teatr do normalności. I wcale nie zrobił tego, schlebiając najniższym gustom niewybrednej publiczności. Wszak legenda zobowiązuje. Zagrał więc nie bulwarową farsą, ale Szekspirem i Gombrowiczem. Oczywiście, nie zabrakło w repertuarze także lżejszych sztuk, z nieśmiertelnymi komediami Fredry na czele, ale czyż nie od tego właśnie jest te-atr w robotniczym mieście, żeby ucząc, bawił i kultywował rodzimą klasykę? 

- Skończyły się kombinat, rady zakładowe, darmowe bilety. Teatr zmienił się w przedsiębiorstwo. Trzeba było stanąć do walki - mówi Jacek Strama. - Znaleźć dla niego miejsce w tej społeczności. Odpowiedzieć na potrzeby tutejszej widowni. 

Okazało się, że może do niej przemówić także Szekspir. Zwłaszcza jeśli do reżyserii zabierze się Jerzy Stuhr, zaproszony przez Fedorowicza do współpracy już na samym początku dyrektorowania. I to okazało się posunięciem genialnym. Także rekwizytor Kowzuń nie może się Stuhrem nazachwycać: 

- Pan profesor Stuhr to nie tylko bardzo fajny człowiek. On bardzo zorganizowany jest, wszystko ma poukładane. Nie lubił, jak coś nie było na czas albo inaczej, niż zaplanował. Ale podchodził do wszystkiego spokojnie: Panie Zdzisiu, tylko bez nerwów. On wie, czego chce. Trudno drugiego takiego znaleźć. 

Nieprzypadkowo więc spektakle realizowane przez Jerzego Stuhra w Ludowym odnosiły sukcesy. Choć niekoniecznie u rodzimej, a zwłaszcza krakowskiej, krytyki. Najważniejsze jednak, że Stuhr trafił do młodej widowni, która żywiołowo reagowała na "Poskromieniu złośnicy" Szekspira czy "Mieszczaninie szlachcicem" Moliera. Nie mniej cieszył sukces nowohuckiego "Makbeta" na festiwalu w Edynburgu, po tym jak trochę zlekceważyli go rodzimi recenzenci. No i wreszcie trzeba wspomnieć o zrealizowanej z wielkim rozmachem na 50-lecie teatru w roku 2005 inscenizacji "Ryszarda III", w której Jerzy Stuhr zagrał także rolę tytułową. 

A skoro już przy młodzieżowej widowni jesteśmy, to warto przypomnieć najgłośniejszy może eksperyment Fedorowicza. Na początku lat 90. w całej Europie zasłynęło przedstawienie "Romea i Julii", w którym jako aktorów zaangażował nowohuckich skinów i punków. Wcześniej grupy należące 
do obu subkultur urządzały na ulicach Nowej Huty regularne bitwy, także wokół teatru. Zaczepiały widzów, obrzucały kamieniami autokary. - Fedorowicz, jako dyrektor, musiał coś z tym zrobić, bo ludzie zaczęli się bać chodzić do teatru - wspomina Strama. -A że ma wrodzony talent pedagogiczny, więc udało mu się zarazić magią sceny grupę młodych ludzi, którzy wcześniej rozrabiali na osiedlach. 

Ten bardzo udany eksperyment był jednak nie do powtórzenia. To, co tak pięknie udało się ze skinami i punkami, choćby w przypadku zwaśnionych kibiców Cracovii i Wisły okazało się nieskuteczne. Teatr skupił się na swojej właściwej misji i... pilnowaniu budżetu. W roku 2002 wrócił tu Jacek Strama, tym razem na zastępcę dyrektora. 

- Jurek poprosił, żebym mu pomógł, bo wcześniej miałem firmę producencką i trochę już liznąłem biznesu - wyjaśnia. 

Niedługo później sprawy społeczne tak bardzo wciągnęły Jerzego Fedorowicza, że został posłem, i teraz Strama ma na głowie cały teatr. - Dawno pozbyłem się złudzeń, że tutaj da się tak rządzić jak w prywatnym biznesie - uśmiecha się. -Teatr to jest jednak taka trochę konserwa PRL. W obecnych czasach trzeba się było nieźle nagimnastykować, żeby wyjść na prostą. Ale to też jest duża przygoda.



Marek Lubaś-Harny
Polska Gazeta Krakowska
7 lipca 2009