Pyłki w kosmosie

Dawno, dawno temu w odległym kraju... A może wcale nie tak dawno, może przedwczoraj, i nie w odległym kraju, tylko u sąsiadów za ścianą, była sobie dziewczyna, która się zakochała i poświęciła dla tej miłości wszystko: zdradziła ojca, uciekła z domu, wystąpiła przeciwko ludziom, którzy do tej pory byli dla niej bliscy, zabiła brata.

W nagrodę za to otrzymała od ukochanego przysięgę wiernej i wiecznej miłości, a nieco później – dwóch małych chłopców, których poczęła, nosiła w łonie i wydała na świat. Wydawałoby się, że wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie, i byłoby tak, gdyby nie... miłość.

Mąż naszej bohaterki zakochał się w innej: w kobiecie młodszej, piękniejszej i wyżej postawionej, a ponieważ miłość jest egoistyczna i okrutna, nie zawahał się porzucić żony i odesłać jej do domu, odbierając jej najpierw synów.

W tym właśnie momencie zaczyna się spektakl Doroty Kędzierzawskiej. Zaczyna się nietypowo, bo w pokoju dziecinnym, w którym dwaj mali chłopcy czekają, aż rodzice „rozwiążą swoje sprawy". Łóżka zawieszone na linach pod sufitem, które zmieniają się w łodzie popychane wiatrem, miękkie saki do siedzenia, ciepły półmrok przerywany animacjami przypominającymi dziecięce rysunki, gwiazdki na suficie – wszystko to tworzy scenografię dobrze znaną rodzicom kilkulatków, a jednocześnie baśniowo teatralną, olśniewającą. Teoś i Leon bawią się, sprzeczają, nudzą razem, i dopiero gdy zaczynają po swojemu tłumaczyć sobie sytuację, w której się znaleźli, orientujemy się, że to synowie Medei i Jazona. Malcy niczym najczulsze radary wyłapują strzępki informacji spoza dziecinnego pokoju: wrzaski rodziców, płacz matki, a także jej rozdygotane, histeryczne wejścia z papierosem, opowiadając sobie i nam historię o rozpadzie rodziny, o rozpaczy i rozczarowaniu większych, niż można znieść.

Kędzierzawska stworzyła swój spektakl na podstawie wielomiesięcznych improwizacji teatralnych z dziećmi. Jest to łatwo wyczuwalne, ponieważ obaj chłopcy czują się na scenie bezpiecznie i naturalnie. Ani przez chwilę nie mamy wrażenia gry, wręcz przeciwnie, czujemy się jak podglądacze, z których obecności mali aktorzy nie zdają sobie sprawy. Partnerująca im Magdalena Boczarska, grająca kobietę doprowadzoną do ostateczności, kobietę, której odebrano wszystko, wypada na ich tle blado, choć końcowe sceny z jej udziałem są przejmujące do bólu.

„Medea" przez całe sześćdziesiąt minut trzyma za gardło, nie pozostawiając ani chwili na oddech. Nawet jeśli bawią nas przepychanki chłopców, ich zabawy i sprzeczki, przez cały czas mamy świadomość ich bliskiej, nieuchronnej śmierci, tego straszliwego Fatum, wobec którego wszyscy jesteśmy bezradni jak pyłki w kosmosie.



Maja Margasińska
Dziennik Teatralny Warszawa
24 lipca 2014
Spektakle
Medea