"Wędrowiec" Malajkata

- Może rzucanie pomidorami to byłaby przesada, ale teatr powinien budzić zdecydowane odczucia - mówi Wojciech Malajkat przed premierą "Wędrowca" w Teatrze Małym.

Ze studentami łódzkiej Filmówki pracował nad Szekspirem. W Teatrze Syrena wystawiał komedie. W Małym połączy te zainteresowania i pokaże słodko-gorzką sztukę o rozliczaniu przeszłości. Wojciech Malajkat reżyseruje dramat Conora McPhersona "Wędrowiec". Będzie to polska prapremiera sztuki. Pierwszy pokaz - w piątek. Izabela Szymańska: Podobno marzy pan o skoku ze spadochronem. Czy reżyseria dla pana - z wykształcenie aktora - jest takim artystycznym skokiem? Wojciech Malajkat: Przy skoku i przy reżyserowaniu pojawia się inny rodzaj podniet, ale ryzyko jest podobne: upadek. Robimy wszystko, żeby nie narazić widzów na oglądanie pięciu spadochroniarzy, którym nie otworzył się spadochron. W "Wędrowcu" zobaczymy na scenie samych mężczyzn. O czym opowiedzą? - Do pewnego mieszkania w suterenie wchodzi mężczyzna z drzewkiem świątecznym. Jest to tytułowy Wędrowiec, którego gra Zbigniew Zamachowski. Próbuje zaprowadzić świąteczny ład w tym dosyć zaniedbanym wnętrzu. Po jakimś czasie przychodzi jeszcze jeden gość (Krzysztof Wakuliński), który będzie próbował targować się z naszym Wędrowcem o jego przeszłość. Zobaczymy także brata głównego bohatera (Henryk Talar) oraz dwóch przyjaciół (Waldemar Kownacki i Jerzy Łapiński). Kłopoty biorą się stąd, że wracamy do przeszłości tytułowego bohatera. Jego życie jest przedmiotem targu. Będzie to historia o trudnym braterstwie, nadziei, przyjaźni, ale również pokrętnej naturze licha, które nie śpi. Conor McPherson nazywany jest irlandzkim Czechowem. Coś jest w tym porównaniu. Kilkakrotnie grał pan w reżyserowanych przez siebie spektaklach. Tym razem nie zobaczymy pana na scenie. - Nie chciałem się rozpraszać w tej bardzo ciekawej pracy. Dyrektor Jan Englert dał mi wolną rękę w kompletowaniu obsady, więc wybrałem kolegów, z którymi świetnie się rozumiem. Dobrze nam w sześciu poszukiwać różnych rozwiązań. Musimy zadbać, żeby publiczność dostała atrakcyjną paczkę. Ta praca to burza mózgów, ale bez piorunów. Efektem nie będzie chaos, tylko uporządkowany kosmos. Współpracował pan z wieloma reżyserami. Inspiruje się pan sposobem pracy któregoś z nich? - Takim skończonym wzorem jest dla mnie Jerzy Grzegorzewski. Zarówno jeśli chodzi o pracę nad materią spektaklu, jak i w stosunkach międzyludzkich. Szanował tekst, nad którym pracował, ludzi, z którymi pracował, i tych, dla których pracował. Próbuję przejąć część jego zasad, które mogą wydawać się banalne, ale wpływają na ostateczny efekt. Na próbach staramy się słuchać siebie nawzajem; nie twierdzimy, że znamy tylko jedno ostateczne rozwiązanie, że się nie mylimy. Za rok zostanie pan dyrektorem Teatru Syrena. Na kim będzie się pan wzorował w pracy dyrektorskiej? - Na dyrektorze Grzegorzewskim. Zaskakujące zestawienie. W Syrenie na dyrektorze Grzegorzewskim? - Wiadomo, że Jerzy Grzegorzewski był artystą, który zajmował się innym rodzajem teatru. Ale to nie znaczy, że nie lubił się śmiać, nie czytał komedii. Wręcz przeciwnie. Chciałbym przejąć jego sposób prowadzenia sceny. Nie zamykał się w żadnym kręgu dramatów. Interesowała go światowa i polska literatura. Ciekawiły go też różnorodne gatunki: operetka, groteska, dramat, komedia. Wszystkiego się imał. Myślę, że taki powinien być teatr: bogaty, poruszający różne tematy i emocje. I taki, który śmieszy, i taki, który przestrasza. Bardzo lubię film "Notting Hill" - myślę, że podobny rodzaj rozrywki może pojawić się na naszej scenie. W tym nurcie było moje przedstawienie "Stalowe magnolie" - miało klimat nostalgii, zadumy i świetnie się sprawdziło. Teatr Syrena ma swoją publiczność, która oczekuje pewnego rodzaju rozrywki, ale to nie znaczy, że nie możemy namówić jej na coś innego. Ale wtedy publiczność może się zbuntować. - Marzę o powrocie do czasów, kiedy ludzie emocjonalnie reagowali na przedstawienia. Może rzucanie pomidorami to byłaby ekstrawagancja i pewna przesada, ale teatr powinien budzić zdecydowane odczucia. Kiedy widz jest wciągnięty w wir zdarzeń, podniecony tym, co widzi, a aktor np. za cicho powie swoją kwestię, to widz ma prawo krzyknąć: Powiedz głośniej! Nie słyszałem! Zadbam, żeby na "Wędrowcu" publiczność nie miała takich kłopotów. Zależało mi, żeby spektakl nie był banalny, przewidywalny, oczywisty. To zabija sztukę. Lepiej wtedy rozdać ludziom książki z tym dramatem, niech sami przeczytają - to będzie ciekawsze.

Izabela Szymańska
Gazeta Wyborcza Stołeczna
13 marca 2008