Raskolnikow bez epilogu

„Rosyjska dusza" przeniknęła do Radomia za sprawą Grigorija Lifanova, który w Teatrze Powszechnym wyreżyserował „Zbrodnię i karę" – głęboki spektakl obnażający najmroczniejsze zakamarki ludzkiej psychiki. Nie tylko mrok wyciąga reżyser na światło dzienne, ale idzie o krok dalej – przygląda mu się dogłębnie, by w tragedii Raskolnikowa odnaleźć ostrzeżenie dla młodego widza. Bardzo trudno, w takim założeniu, uniknąć prób wychowywania i moralizatorstwa.

Jednym z najbardziej interesujących elementów przedstawienia jest scenografia autorstwa Anny Tomczyńskiej. Na małej Scenie Kameralnej, bez zmian scenograficznych w trakcie przedstawienia, zaprezentowano najważniejsze miejsca, w których rozgrywa się akcja powieści Dostojewskiego. Publiczność z dwóch stron sceny okala miejsce przedstawianych wydarzeń. Po jednej stronie na podwyższeniu znajduje się nędzny pokój Raskolnikowa, naprzeciw, w drugim końcu biuro Porfirego. Pomiędzy drewniane kładki i most, po których spiesznie i nerwowo chodzi Raskolnikow (Marek Braun) licząc kroki dzielące go od mieszkania starej lichwiarki. To ostatnie znajduje się lekko na uboczu, obok pokoju studenta. Pomalowane smutną farbą drzwi od mieszkania lichwiarki przez cały spektakl przypominają o tragedii, jaka za nimi miała miejsce. Z kolei pokój Raskolnikowa i gabinet Porfirego stanowią wyraźną antynomię zbrodni i sprawiedliwości.

Były student Raskolnikow pisze rozprawę o przestępstwie, w której dzieli ludzi na „wyższych" („Napoleonów) i „niższych" („wszy"). Z tego podziału wyciąga wniosek o prawie silniejszego do podeptania norm moralnych, włączenie z przelewem krwi. Idea ta jest zgodna z duchem czasu, co potwierdza przypadkowo zasłyszana rozmowa, w której inny student przekonuje rozmówcę o prawie do zabicia lichwiarki. Wstrząśnięty zbieżnością sądów tego człowieka z własnymi poglądami Raskolnikow sam postanawia zabić staruchę. Tak więc idea zabicia człowieka zrodziła się w umyśle bohatera wcześniej i zupełnie niezależnie od planów jej praktycznej realizacji. Dostojewski w powieści konfrontuje ideę z rzeczywistością, by wykazać fałsz jej założeń. Obalając teorię bohatera poddaje go pasmu udręczeń i mąk duchowych, których przyczyną jest uświadomienie sobie przez Raskolnikowa, że sam nie sprostał swojej idei. Należy więc do pogardzanej kategorii „niższych". Cierpi, ponieważ nie należy do warstwy „silnych", a także dlatego, że wyobcował się ze środowiska ludzi w ogóle. Katastrofa Raskolnikowa jest więc katastrofą charakteru, nie teorii. Dlatego jego klęska ujawnia się w sferze psychologii.

Ten syntetyczny opis bohatera pokazuje jak trudno wcielić się w Raskolnikowa, postać nie do końca jednoznaczną, naznaczoną głębokim cierpieniem, którego sam stał się przyczyną. Markowi Braunowi udało się to w sposób niezwykle interesujący. Stworzył kreację Raskolnikowa w oparciu o czystą dostojewszczyznę: od początku przedstawienia, gdy idea morderstwa coraz wyraźniej rozwija się w jego umyśle, wykazuje głębokie zespolenie z postacią. Podobnie interesującą kreację stworzył Janusz Łagodziński jako Porfiry. Pojedynek sędziego z przestępcą, w którym dokonuje się dogłębna analiza psychologiczna należy do najciekawszych scen przedstawienia. Tym bardziej szkoda, że inny równie interesujący i ważny dla powieści duet (Raskolnikow – Sonia) nie został w przedstawieniu w pełni wykorzystany. Paulina Dziuba nie poradziła sobie z rolą Soni. Jej gra sprawia wrażenie przypadkowej. Zachowuje się w sposób sugerujący strach przed Raskolnikowem, a nie dogłębną miłość i oddanie.

Niemal całe przedstawienie zasługuje na uznanie, ponieważ w niecałe półtorej godziny udało się reżyserowi przedstawić clou powieści, co jest nie lada wyczynem. Lifanov wiernie przedstawił przejście Raskolnikowa przez Golgotę, szkoda tylko, że nie starczyło czasu na słynne oczyszczenie przez cierpienie. Zabrakło w spektaklu wyraźnego zaznaczenia wstrząsu moralnego Raskolnikowa (sen bohatera na katordze), po którym był on gotowy do przyjęcia prawdy nauki prawosławnej Soni. Reżyser tak bardzo skoncentrował się na Raskolnikowie – zbrodniarzu, że umknął mu epilog, w którym morderca doświadcza szczęścia. Przez to, choć reżyserowi udało się uniknąć szkodliwego moralizatorstwa, pozostawił publiczność z poczuciem żalu i współczucia dla bohatera. A chyba nie do końca o to mu chodziło. Niemniej nieczęstym zjawiskiem jest przedstawienie na deskach teatru mistrzów prozy światowej klasycznie w sposób przemyślany i imponujący prostotą.



Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
26 lutego 2014
Spektakle
Zbrodnia i kara
Portrety
Grigorij Lifanov