Razem nie umiera nigdy

Wszystko zaczęło się od tego, że Szeherezada, ukryta za delikatną tiulową woalką, szeptała swoim aksamitnym głosem bajki do ucha Sułtanowi. Wymyśliła Ali babę, Czterdziestu rozbójników, Sindbada, Aladyna, mnóstwo Dżinów, a wreszcie Budur i Kamara. Sułtanowi spodobało to się tak bardzo, że postanowił podzielić się opowieściami ze swoim ludem. Baśnie rozsypały się po świecie i tak trwają do dziś - już dwunasty wiek, a może jeszcze dłużej. Ponad 300 nocnych baśni tłumaczono, powielano, modyfikowano, upoetyczniano, dopowiadano, ale czegoś takiego jak w Teatrze Lalek jeszcze nie widziano!

Tekst Szczepana Orłowskiego - inspirowany wspomnianymi baśniami - jest dopasowany do dzisiejszych realiów, do myślenia współczesnych ludzi. Bohaterowie stają się bliscy, nabierają charakteru. Są tacy jak my - trochę nieporadni, nerwowi, pozbawieni patosu. Dzieje się tak za sprawą luźnego humoru i dystansu do świata, w którym żyją. W tekście nie brakuje słownych gier, żartów z podtekstem i zabawnych odniesień do kultury arabskiej. Wszystko to uwydatnia szalona reżyseria Eweliny Marciniak. Akcja biegnie szybko, dostarcza nam wielu bodźców naraz. Wątki fabularne splatają się z tańcem, piosenkami, zabawą z widownią i nielinearnymi obrazami z życia miasta Iramu. Nie znajdziemy tu prób moralizowania czy natrętnego edukowania dzieci. Zobaczymy za to ciekawą historię - z której można wynieść jakąś prawdę o świecie - ale tylko wtedy, kiedy się tego chce. Przedstawienie zbudowane jest tak, aby trafić zarówno do odbiorcy dorosłego - jedynego rozumiejącego specyficzny humor, bogaty w aluzje - jak i do dziecka, które chłonie ten kolorowy i piękny, choć nieidealny świat. I choć czasem żal tej tradycyjnej bajkowości, powagi pomnikowych herosów i wdzięku pięknych księżniczek, spektakl ogląda się dobrze. Prawie dobrze.

Znajdujemy się w Iramie, jesteśmy jego mieszkańcami - tak nam powiedziano i starano się to usilnie udowodnić (aczkolwiek z miernym skutkiem). Już w zapowiedziach na stronie teatru i w programie czytamy, że będą interakcje. Przedstawienie zaczyna się w holu na parterze. Wybiega Helena Sujecka ubrana w arabsko-postmodernistyczny strój, za nią biegnie Tomasz Maśląkowski i kłócą się - większość widzów nie widzi i nie słyszy, o co. Potem prowadzą na górę, ludzie są trochę zdezorientowani, ale idą za nimi. Helena Sujecka staje na krześle, ubiera wielką rękawicę i mówi coś przez megafon - nie wszystko da się zrozumieć, ale wiemy, że zapraszają nas do miasta. Mieliśmy się chyba poczuć jak na arabskiej zatłoczonej ulicy - to niestety się nie udało.

Kiedy już wchodzimy do sali, dźwięki są aż nazbyt wyraźne. Postaci w obcisłych, cielistych kombinezonach straszliwie płaczą. Nie wiadomo, o co chodzi, jest chaos - do dziś nie jest dla mnie jasne, kim były. Oprócz początku do złych fragmentów można dodać jeszcze ten, kiedy Tomasz Maśląkowski próbuje wyprowadzić widownię za drzwi. To bardzo trudne zadanie, bo już zdążyliśmy wytworzyć czwartą ścianę i całkiem słuszną w teatrze postawę niewidzialnego oglądacza. W końcu jednak udaje się poderwać ludzi z krzeseł, lecz wtedy następuje nagle następna scena i okazuje się, że nie mieliśmy po co wstawać.

Nie wszystkie interakcje w tym spektaklu są złe. Do ciekawych z pewnością można by zaliczyć usadzenie dzieci na scenie, na materacach, w samym środku wydarzeń i subtelne włączanie ich od czasu do czasu w przebieg akcji. Podobał mi się też targ zaaranżowany pomiędzy krzesłami widowni. Aktorzy - sprzedawcy chodzą między naszymi nogami z gigantycznymi warzywami na plecach, towarzyszy temu niezwykła rytmiczna muzyka złożona z nieartykułowanych dźwięków i krzyków przechodniów. Z biegiem czasu przedstawienie staje się coraz bardziej nastawione na opowiadaną historię księżniczki Budur i księcia Kamara.

Zachwyt budzą rozwiązania plastyczne. Scenografia i kostiumy utrzymane są w arabskiej stylistyce z przymrużeniem oka. Księżniczka Budur ma na sobie piękną czerwoną suknię ze złotymi monetkami, dzyndzającymi pod biustem, i bardzo agresywnie rzucający się w oczy żółty hidżab, a jej siostra, dzielna Marcepana, nosi spodnie. Cała scena przypomina trochę wystrój "Jedyneczki". Pałac zbudowany jest z miękkich klocków, kostiumy jakby dziecinne, przerysowane, wszystko w niebiesko-czerwonych kolorach. Być może dzięki temu dzieci czują się trochę bezpieczniej na scenie pełnej bodźców, a przedstawiony świat staje się bliższy. Duże znaczenie ma także gra świateł. To one często tworzą klimat, sygnalizują zmianę pory dnia, zmianę miejsca czy nastroju bohaterów.

Jest taki moment, w którym widownia może odpocząć od szalonego Iramu, buchającego feerią barw i dźwięków. Możemy zanurzyć się we śnie. Spotkamy tam piękną lwicę i kaczkę, które postanawiają pokonać najniebezpieczniejsze ze zwierząt - człowieka. Na swojej drodze spotykają inne zwierzęta, które także doświadczyły cierpienia z rąk ludzi. Niestety ich misja kończy się niepowodzeniem - choć człowiek jest na pozór mały i słaby, jego podstępna natura i spryt są nie do pokonania. Maski zwierząt są jasne, trochę złotawe - w takim samym kolorze, co reszta stroju aktorów, wykonane misternie, rysy twarzy są zarazem łagodne i wyraźne, jest w nich coś prawdziwego - wprowadzają niespotykaną magię do spektaklu.

Podróży w głąb baśni towarzyszy muzyka na żywo. Śpiewa i gra piękna srebrna syrenka, od czasu do czasu do śpiewu włączają się aktorzy. Dźwięki są inspirowane tradycyjnymi arabskimi pieśniami, ale podobnie jak tekst i inscenizacja, bardzo wyraźnie odnoszą się do gustu współczesnego odbiorcy, podkreślają humor i zabawę konwencjami. Syrenka jest absolutnie magiczna - tajemnicza, piękna, trochę z innej bajki niż bohaterowie "Miraży", cicha, oddalona, zawsze ponad akcją, nie dotyczą jej perypetie i kłopoty mieszkańców Iramu. Po przedstawieniu przyjdzie w nocy i zaprowadzi nas na strych, do swojego królestwa, w którym gra morska muzyka, a na wyłożonej białymi gąbkami podłodze odbijają się fale. Można tu odpocząć, ukoić myśli, śnić lub marzyć.

Bajka, jak to bajka - kończy się dobrze. Wszyscy spotykają się w tańcu rodem z Bollywood, jest wesoło i kolorowo, śpiewają, że "Razem nie umiera nigdy". Mam nadzieję, że to prawda, a nawet jeśli nie, to miło jest w to wierzyć. Podczas jednej z tysiąca i jednej nocy we Wrocławskim Teatrze Lalek na aksamitnej poduszce spała królewna Budur. Śniła sen o królewiczu Kamarze. W jej śnie były dżiny w złotych spodniach i fioletowo-różowe zamki, gigantyczne bakłażany, mówiące zwierzęta, a nawet śpiewająca syrenka w srebrzystej sukience. Widziałam to wszystko. A może to były tylko miraże?



Karolina Okurowska
Teatr dla Was
23 września 2015