Realizm absurdu, absurd realizmu

Na zabitej deskami irlandzkiej wsi, żyje stary Mick, który co roku przekopuje stare siedmioletnie groby, by ustępowały miejsca nowym. W tym roku przyjdzie mu wykopać kości swojej żony, która przed siedmiu laty zginęła w wypadku samochodowym. Po rozkopaniu grobu okazuje się, że szkielet zniknął...

Tak mniej więcej zaczyna się sztuka irlandzkiego dramaturga Martina McDonagha, której grudniowa premiera miała miejsce w Teatrze Śląskim w Katowicach. Reżyserii “Czaszki z Connemary” podjęła się Katarzyna Deszcz – reżyserka, która ma już w swoim dorobku sztuki tego autora. Irlandzka rzeczywistość sygnowana jest tu przez jeden motyw muzyczny, deszcz i szarugę za oknem oraz piwo sączone (non stop) przez mieszkańców zapadłej wioski na odludziu. Zieleni, która nam Polakom tak nieodłącznie kojarzy się z tym krajem, tutaj w ogóle nie ma. Jest za to spiętrzenie szarzyzny i bylejakości. Kilka starych niezbędnych sprzętów i ściana z katolickim krzyżem są domem Micka. Za ścianą znajdzie się cmentarzysko, na którym Mick wraz z Mairtinem przeżyją, każdy z nich, szaloną (na swój sposób) noc. Do tego “teamu” dojdą również przygłupawy policjant Thomas i gderająca sąsiadka Maryjohny. Mick – centralna postać, to nerwowy mruk, któremu przyszło znosić towarzystwo pozostałej trójcy. Każdemu z nich uświadamia ich ograniczoność i zaściankowość. Sam również nie jest pozbawiony samokrytyki i to czyni go najmądrzejszym. Właściwie motywem, który pcha Micka do działania jest chęć uświadomienia panu policjantowi jego głupoty. Wrodzonej, jeśli przyjrzeć się (posłuchać) postaci jego młodszego braciszka Mairtina. To Mick – stary zgorzkniały pijaczyna zabawi się ich kosztem i będzie miał z tego niezły ubaw. A widzowie razem z nim. W trakcie katowickiego spektaklu wisielczy humor Micka mieszał się z głupawymi odzywkami młodego Mairtina. Absurd bratał z ponurym realizmem, anormalność została wsadzona w ramy normalności. Byliśmy rażeni odłamkami gipsowych eksponatów, udających czaszki i kości, naszych nieżyjących już sióstr i współbraci; nasze ubrania oprószał raz po raz kurz cmentarnej ziemi; nasze oczy przyzwyczajały się powoli do widoku szarzyzny zbrukanej krwistymi plamami. A niewidzialna śmierć ciągle wymachiwała na nas zza rogu swą ostrą kosą, przypominając nam o naszej śmiertelności. Podczas trwania spektaklu ciągle (a przynajmniej do połowy sztuki) próbowałam znaleźć odpowiedź na jedno, nurtujące mnie pytanie, które w pewnym momencie zrodziło się w mej głowie. Mianowicie: po co właściwie Martin McDonagh napisał ten dramat. Bo w gruncie rzeczy nie wnosi żadnych, odkrywczych obserwacji na temat człowieka, a innowacji językowych czy teatralnych również nie zauważyłam. Owszem, czarny humor i absurdalne dialogi wypełniają szare dni bohaterów, ale są przepełnione raczej goryczą i nijak się z nich natrząsać. Po gruntownym zastanowieniu się, doszłam jednak do wniosku, że tekst oddaje ważną cechę pisarstwa McDonagh’a – może się on pochwalić tzw. trzeźwym okiem, którym bezlitośnie lustruje zastaną irlandzką rzeczywistość (prowincjonalna bieda, alkoholizm, źle pojęty katolicyzm, głupkowatość ludzi “na stanowisku” i nieuctwo młodych, skąpstwo, nieuczciwość i bezwstydne plotkarstwo sąsiadów) i jednocześnie potrafi zawrzeć w jej obrębie uniwersalne treści. Zapewne siłą całego tekstu jest prostota, z jaką wypowiadane są owe ponadczasowe kwestie, dotyczące spraw dla nas wielkich i ostatecznych, takich jak życie, śmierć i miłość. W tekście dramatu tkwi kilka “perełek”, m.in. krótka kłótnia między Mairtinem i Mickiem na temat tego, czy to życie jest fair, czy nie, lub, zupełnie rozczulający, “mini-monolog” Micka o istocie miłości, którą wykłada Maryjohny na przykładzie z jajecznicą. Poza tym pisarstwo McDonagha jest skondensowane, riposty są celne, obserwacja współczesnej rzeczywistości trafna. Co najważniejsze, myślę, że autor ów z łatwością potrafi łączyć ze sobą jaskrawy absurd z ponurym realizmem (czy to nasz realizm zawiera w sobie niewyczerpane pokłady absurdu, czy też absurd został wsadzony w ramy realizmu?), do groteskowości postaci dodać pierwiastek goryczy i tragizmu, tak, że mamy ochotę nad nimi zapłakać... Myślę, że warto było poświęcić te dwie godziny na kawał dobrze wykonanego aktorskiego zadania, z jakim obcujemy w trakcie katowickiej “Czaszki...”: dla Wiesława Kańtocha rola Micka jest wprost stworzona, Bogumiła Murzyńska (sąsiadka Maryjohny) i Wiesław Kupczak (policjant Thomas) w swoich postaciach drugoplanowych również mu pod tym względem nie ustępują. Można by jedynie skrytykować rolę Michała Rolnickiego jako Mairtina – niektóre z jego zachowań były nieco zbyt przesadzone i półgłupek, którego przyszło mu odegrać był miejscami mało przekonujący. Ponadto uważam, że byłam świadkiem jednej z najbardziej wzruszających miłosnych scen, jakie są możliwe. Pewnie, gdyby nie ostatnia scena “Czaszki...”, wyszłabym z poczuciem dużego niedosytu. Ale ta ostatnia scena Micka i “jego żony” skąpanych w jesiennym, irlandzkim deszczu jest dla mnie jedną z najlepiej (bo najprościej) wykonanych scen, w których chodzi o przekazanie ogromnego ładunku nieskrywanej miłości. Emocji, jakie temu obrazkowi towarzyszą, wprost nie można opisać, trzeba to zobaczyć w Teatrze Śląskim w wykonaniu Wiesława Kańtocha. Teatr Śląski im S. Wyspiańskiego, Scena w Malarni, Martin McDonagh, "Czaszka z Connemary", przekład: Klaudyna Rozhin, reżyseria: Katarzyna Deszcz, scenografia: Andrzej Sadowski, muzyka: Krzysztof Suchodolski, asystent reżysera: Wiesław Kupczak, obsada: Wiesław Kańtoch, Bogumiła Murzyńska, Michał Rolnicki, Wiesław Kupczak Premiera: 14 grudnia 2007 r.

Marta Odziomek, l: martao, h: mod123
Dziennik Teatralny Katowice
28 grudnia 2007