Reminiscencje: Słowo, milczenie, muzyka

Pierwszy spektakl Reminiscencji to prawie dwie godziny gadania (z pewnym udziałem muzyki). Drugi - ponad trzy godziny bez słów (z dużym udziałem muzyki). Pierwszy spektakl ciekawy, drugi - znakomity.

Pierwszy spektakl to "Karol Marks. Kapitał tom I" Rimini Protokoll. Czyli rodzaj zbiorowego czytania "Kapitału" przez siedem osób. Te osoby to nie aktorzy, ale "eksperci codzienności", ludzie wybrani z tych, z którymi Rimini Protokoll rozmawiali, przygotowując przedstawienie. NRD-owski historyk (przypominający Marksa wyglądem), tłumaczka z rosyjskiego, łotewski filmowiec, niewidomy kolekcjoner płyt (to on zapewnia oprawę muzyczną - stare piosenki reklamowe), szemrany finansista, ekspert od rynków wschodnich, belgijski squaters. Ludzie w różnym wieku, o różnych doświadczeniach i często dziwnie (choć może zwyczajnie) powikłanych losach.

O czym opowiadają? O sobie. O tym, jak ich życie podlegało opisanym w "Kapitale" regułom, ale też wymykało się im nieoczekiwanie. Łotewski filmowiec podczas wojny, jako niemowlę, stał się na moment towarem - matka mogła go wymienić na jedzenie. Ale nie wymieniła, a kobieta, która chciała go kupić, obdarowała ją na koniec transakcji żywnością. Szemrany samorodny finansista odkrył, że nie tylko pieniądze przeistaczają się w kapitał, ale i kapitał w pieniądze, co doprowadziło go najpierw do gigantycznego majątku, a potem za kratki (skutkiem czego jego historię opowiada w zastępstwie kto inny).

Opowieści są żywe, walor ich autentyczności nie do przecenienia, "eksperci" - interesujący jako ludzie i pełni swobody jako aktorzy, równowaga między bezpretensjonalną zabawą a poważną refleksją na temat mechanizmów współczesnego świata zachowana. Jednak w pewnym momencie pomysły zaczynają się powtarzać, kolejne historie nie zaskakują, trudno też śledzi się myśli Marksa. O tym nas uprzedzono na początku, wyliczając, ile czasu zajęłoby przeczytanie "Kapitału" (a ile przeczytanie ze zrozumieniem). Co nie zmienia faktu, że uwaga widza odpływa i powraca na chwilę.

W "Kapitale" panowały słowa - w "Sound of Silence", zgodnie z tytułem, cisza, czy też dźwięki ciszy. Żadnych słów, piosenki Simona i Garfunkela i fantastyczni aktorzy. W niezwykłym spektaklu Alvisa Hermanisa oglądamy przeszłość przywołaną wyobraźnią, muzyką, okruchami wspomnień. Wspomnień nie własnych - spektakl opowiada o roku 1968; większości aktorów nie było wtedy jeszcze na świecie, a reżyser liczył lat trzy.

Na panoramicznej scenie, przedstawiającej opuszczone, zniszczone mieszkanie - od łazienki z lewej po kuchnię z prawej - z kilkorgiem drzwi, oglądamy codzienne rytuały. Niektóre przywołują obyczajowość lat 60. - prasowanie włosów, upinanie koka na obleczonym w pończochę słoiku, obrywanie falban sukni ślubnej, by osiągnęła pożądaną formę mini. Inne śledzimy z narastającym zdumieniem, tak puchną i zamieniają się w absurdalny i komiczny balet - jak zbiorowe łapanie muzyki (Simona i Garfunkela oczywiście) za pomocą skomplikowanego systemu anten. Muzyka jest zresztą wszędzie - płynie nie tylko z antycznych radioodbiorników i magnetofonów, obficie rozsianych po scenie, ale i ze słoików, rur i ścian. Jest motorem i podstawą spektaklu.

Hermanis nie zajmuje się sprawami politycznymi lat 60., choć przywołuje atmosferę tych czasów w Rydze - pewną ukradkowość życia, chowanie się z prywatnością przed światem. Oglądamy życie prywatne - pierwsze pocałunki (technika całowania ćwiczona jest na słoikach, podglądana u tych, co już umieją przez tych, co chcą się nauczyć), pierwsze miłości, pierwsze śluby, pierwsze lektury. Wśród tych powidoków ryskiego życia pojawiają się powidoki "Powiększenia" Antonioniego czy "Absolwenta" Nicholsa, przywołujące zachodnie spojrzenie na lata 60.

Nie sposób opisać tego spektaklu, zbudowanego z kilkudziesięciu etiud, rozgrywanych często równolegle. Etiud zabawnych, wzruszających, dziwnych, zaskakujących. Wspaniale zagranych przez aktorów gotowych na każde wyzwanie - od wyrazistej klaunady po subtelną autoironię. Może i nie trzeba opisywać "Sound of Silence", trzeba go zobaczyć.



Joanna Targoń
Gazeta Wyborcza Kraków
26 kwietnia 2010