Rewolucja w śmiechu
W książce „Imię róży" mamy do czynienia z interesującą polemiką dotyczącą śmiechu, jako koncepcji. Jeden z mnichów stoi w zatwardziałej opozycji do śmiechu, uważając, że zezwolenie na niego będzie stopniowo doprowadzać do utraty wiary w dogmat i, w ostateczności, w Boga. Jeśli zezwoli się na szydzenie z jednej powagi, jak oczekiwać, że inne pozostaną bezpieczne?Motyw ten jest też centralną osią sztuki „Czerwone nosy" Teatru Nowego w Poznaniu. W obliczu zarazy dżumy zabijającej tysiące ludzi w Europie, natchniony przez Boga ojciec Flote wyrusza do Awinionu, żeby poprosić papieża o zgodę na założenie nowego zakonu: Czerwonych nosów. Otrzymawszy ją zbiera ze sobą grupę ludzi i tworzy z nimi pewnego rodzaju hybrydę wędrownych kuglarzy i franciszkanów, żeby podróżowali z nim i grali komediowe spektakle ku pokrzepieniu ludu w ciężkich czasach.
Nie wiadomo, co jest nam pisane, czy przeżyć, czy dołączyć do grona pochłoniętych przez czarną śmierć, ale właśnie wtedy, w obliczu śmierci, należy skupić się najbardziej, na ile można, na celebracji życia i radości. Podczas gdy papież Klemens VI widzi w tym sposób na utrzymanie spokoju wśród ludzi i rozproszenie ich od systemowych problemów, które zezwoliły na tak kolosalną tragedię ludzką, ksiądz Flote chce nieść lekcję o tym, że miłość i szczęście nie pozostają koncepcjami nieaktualnymi w czasach terroru. Szybko orientujemy się, że motywy sztuki obracają się dookoła dualizmu między sprawami politycznymi i indywidualną ścieżką duchową przez życie, oraz to, jak obie te koncepcje są wzajemnie wykluczające się.
W drugiej części spektaklu z kolei widzimy koniec zarazy. W pierwszej chwili wydaje się być to okazją niezwykle radosną, ale szybko okazuje się, że „normalność," do której wracamy po kataklizmie jest znacząco gorsza, niż kataklizm, a my jedynie w przypływie nostalgii myśleliśmy, że chcemy powrotu. I nie jest ona gorsza w kontekście tego, że śmierć jednej trzeciej populacji Europy jest czymś nieznaczącym, a raczej, że kiedy dżuma jest nieświadomym podmiotem, który nie chce krzywdzi nas z premedytacją – to wpływowi ludzie, którzy wracają do władzy po pladze zdecydowanie świadomie chcą wykorzystać wszystkich, których mogą dla własnej korzyści.
W obliczu takich zmian, zakon Czerwonych nosów zaczyna wystawiać znacząco bardziej ambitne i intelektualnie złożone sztuki, mające na celu edukować populację. To oczywiście nie podoba się klerowi, zatem gdy tylko przestają być użyteczni, Czerwone nosy i ojciec Flote zostają „rozwiązani" w najbardziej brutalnie możliwy sposób. W ten sposób sztuka kończy się nieudaną rewolucją śmiechu, komedie ojca Flote zostają zatrzymane, a system dalej uciska słabych na rzecz silnych. I chociaż koniec jest depresyjny, pozostawia nieustanną nadzieję, że dziedzictwo Czerwonych nosów przetrwa i prędzej czy później dojdzie do rewolucji śmiechu, ponieważ nasza rzeczywistość naprawdę nie jest śmieszna.
W kwestii formalnej, spektakl jest nieco meta-tekstualnie dopasowany do własnej treści. Jest to komedia z głębszym przesłaniem podana publiczności w sposób dosyć alegoryczny i przerysowany. Nie jest to naturalizm naszego świata, a raczej jego bardziej radykalna wersja, gdzie oprawcy faktycznie wyją, jak wilki, a każdy z przedstawicieli Czerwonych nosów jest w jakimś zakresie skrzywiony. Ponadto bardzo często mamy do czynienia ze scenami, które mieszają wewnętrzne strumienie świadomości postaci z obiektywną rzeczywistością, ale summa summarum jest to raczej klasyczna produkcja teatralna, która nie stanowi wyzwania interpretacyjnego. Urok „Czerwonych nosów" polega zdecydowanie w ich motywach, fabule i postaciach.
Właśnie postacie są, być może, najlepszą częścią sztuki. Pomimo ograniczonego czasu, jaki z nimi możemy spędzić w przeciągu czterech godzin trwania spektaklu, są one bardzo wyraziste i charyzmatyczne. Jest to zdecydowanie triumf jednocześnie scenariusza, jak i kunsztu artystycznego aktorów. Krzysztof Ogłoza, jako ojciec Flote rzeczywiście sprawia wrażenie świętego męża natchnionego przez siłę wyższą, Michał Kocurek i Ildefons Stachowiak, jako Rochfort i Klemens VI faktycznie sprawiają wrażenie wyjątkowo niebezpiecznych figur w rodzaju Wielkiego Brata, a o kunszcie humorystycznym Dariusza Pieroga wcielającego się w jąkałę Frappera świadczą śmiech i owacje ze strony publiczności za każdym razem, kiedy się pojawiał.
Kolejnym elementem, który nie zawodzi nigdy przy produkcjach Klaty jest warstwa muzyczna. Spektakl składa się z dwóch głównych koncepcji muzycznych – kakofonicznego rocka, który utożsamiany jest z zarazą i złem, oraz akustycznych aranżacji klasycznych utworów rockowych przetłumaczonych na łacinę. Najbardziej zapadły mi w pamięć "A Horse with no Name" od zespołu America, "Zombie" Cranberries i "Smells Like Teen Spirit" Nirvany. Utwory służą głównie jako przerywnik i szansę dla widzę na internalizację tego, co przed chwilą zobaczył, zwłaszcza, że pasują zawsze do kontekstu. Koncepcja, żeby przełożyć teksty piosenek na łacinę była bardzo ciekawa, dodała nieco kolorytu coverom, oraz pomagała w budowaniu klimatu średniowiecznego.
Jakkolwiek pozytywne nie są moje ogólne doświadczenia ze spektaklu, jest kilka rzeczy, które mi się nie podobały i myślę, że zasługują na krytykę. Mając okazję zobaczyć dwie sztuki Jana Klaty, zacząłem odnosić wrażenie, że rozkoszuje się on kontrowersją dla samej kontrowersji. Ewidentnie chce szokować i rzucać wyzwanie swojej widowni i stanowi to priorytet wyższy, niż spójność i jakość dzieła. Nie widzę, na przykład, artystycznego powodu, dla którego zdecydował się zastosować obraźliwy blackface na twarzy aktorki grającej jednego z Trzech Królów poza tym, że wiedział, że będzie to źle odczytane. Jestem przeciwnikiem tej decyzji, ale decyduję się ją interpretować, jako niepotrzebną chęć burzenia konwenansów, a nie rasizm.
W ostatecznym rozrachunku jednak poleciłbym obejrzenie „Czerwonych nosów". Sztuka jest grana regularnie w Teatrze Nowym od wielu lat i myślę, że zasługuje na to, żeby przyciągać pełne sale widzów za każdym razem. Jest to znakomity przykład bardzo trudnej tematyki podanej w sposób przystępny i ciekawy jednocześnie.
Spektakl jest bardzo wyważony, jednocześnie tradycyjny i kontrowersyjny, długi ale nieustannie angażujący, ponury ale zabawny. Tak samo, jak nasza, często nienormalna, „normalność".
Michał Rudol
Dziennik Teatralny Wielkopolska
23 czerwca 2025