Rocky Sex Show

By mierzyć się z legendą, trzeba mieć w ręku wiele atutów. A w tym przypadku legendy są nawet dwie. Pierwsza, towarzysząca filmowi o tym samym tytule, który bez najmniejszego nadużycia można już nazwać kultowym. I druga, skromniejsza i raczej środowiskowa - po świetnej inscenizacji z 1999 r. w chorzowskim Teatrze Rozrywki

W sprostaniu temu wyzwaniu pomóc zaś mogą: genialna muzyka, zwariowany scenariusz, wyraziste postaci i cudowna mieszanka horroru, humoru i ekstrawagancji.

W stołecznym Och-Teatrze postawiono przede wszystkim na humor. Ściślej na jego dwie formy: groteskę i pastisz. A mówiąc jeszcze bardziej konkretnie: na groteskę i pastisz unurzane w seksie, dewiacji, wyuzdaniu. Patent to prosty i sprawdzony, więc na widowni co chwila wybucha gromki śmiech. Niektóre pomysły są zresztą naprawdę zabawne, choćby song „złe chwile znasz”, ale cały spektakl grany na jednej tylko nucie to niezbyt dobry pomysł. Dosłowność erotycznych i homoerotycznych odniesień zaczyna w pewnym momencie nużyć. Brakuje tytułowego horroru. A przede wszystkim brakuje legendarnego rockowego brzmienia, tak typowego dla tego musicalu.

W kojarzoną z  „The Rocky Horror Show” kulturę campu genialnie wczuła się autorka kostiumów Zofia de Ines, a kompletnie rozminął twórca scenografii Wojciech Stefaniak. Warszawska inscenizacja jest niekonwencjonalna, pełna energii, ale nazbyt jednowymiarowa.



P.Sarz.
Polityka
7 kwietnia 2011