Rodzinny dyskomfort

Wizyta w teatrze powinna być przeżyciem. Takim, które zapamiętamy na długo. Takim, które nie pozostawi nas obojętnym. Krzysztof Warlikowski w jednym z wywiadów powiedział: „Musimy się obudzić i zacząć jak Swinarski dotykać publiczność, która przychodząc do teatru, przeżyje sztukę jak film Spielberga. Będzie rozpamiętywać przez dwa dni". Dokładnie w takiej formie wyreżyserowany jest przez Roberta Czechowskiego spektakl „To wiem na pewno" – kooprodukcja Teatru im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze (i grana aktualnie na deskach tej sceny) oraz Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze.

W spektaklu od początku zwraca uwagę zaaranżowana przestrzeń. Scenografia (autorstwa Piotra Tetlaka) jest nieoczywista i nie od razu zorientujemy się, że mamy do czynienia z wnętrzem domu. A czasem też – z jego ogrodem. Widzimy na scenie klockowate konstrukcje w piaskowym kolorze z delikatnym, jakby drewnianym deseniem. Podczas trwania spektaklu dowiemy się, że są to jakby wielkie piaskownice o wysokich ściankach. Znajdujący się w nich piasek przy przesypywaniu przez bohaterów będzie tworzył małe kurtyny z kurzu. Po obu stronach sceny stoją ściany. Ale są ustawione pod kątem, dzięki czemu można zobaczyć, że nie są to solidne, murowane konstrukcje, ale formy puste w środku.

Nie będzie tu sztampowego, mieszczańskiego mieszkania klasy średniej. Wszystko jest jakieś wypaczone. Bloki z piaskiem w dalekim skojarzeniu przywodzą na myśl budulec piramid, a przecież piramidy były grobowcami. Gdyby ustawione pod kątem do siebie ściany zaczęłyby się przesuwać w stronę widowni – w końcu zostaliby oni symbolicznie odcięci od świata, wręcz za karę uwięzieni w dziwnej, nieprzyjaznej budowli. Kiedy orientujemy się, że są to właściwie wielkie skrzynie z piaskiem: od razu myślimy o piaskownicy. Jednak w mrocznym kontekście spektaklu te piaskownice prędzej skojarzymy z symbolicznymi trumnami, w których pogrzebane zostało „beztroskie" dzieciństwo. Ich wizja domu okazała się tak nietrwała jak zamki z piasku, budowane często właśnie w piaskownicy. Na proscenium natomiast widzimy ogród. Właściwie jego imitację, bo wiemy z dialogów, że to róże, ale tak naprawdę to fantazyjnie porozcinane połówki plastikowych butelek, przepięknie podświetlone. Jest to jednak tylko forma, która ma działać na wyobraźnię: nie zastąpi prawdziwych kwiatów, nie oszuka zmysłów.

I taki właśnie będzie ten świat. Z jednej strony – piękny i metaforyczny, a z drugiej totalnie wypaczony, koszmarny. Próbujący udawać ten „normalny", jaki sobie tylko wyobrażamy. Spektakl zaczyna się opowieścią Rosie (Anna Maria Wicka) o Berlinie jako wymarzonym, wręcz utopijnym mieście. Berlin to ten europejski „nowy, wspaniały świat". Okazuje się jednak, że zawiódł człowiek, że serce zostało złamane i trzeba wracać. Uciekać? A jeśli tak, to tylko tam, gdzie można się schować – najlepiej w bezpiecznym i przyjaznym miejscu, czyli w rodzinnym domu... Nagły przyjazd dorosłej córki jest niemal jak powrót do domu tytułowego „Kruma" ze spektaklu w reż. Krzysztofa Warlikowskiego: dziecko wraca z niczym, nic nie osiągnęło, jest wręcz zawiedzione życiem. Krum spotyka się jednak z obojętnością, a powrót Rosie wywołuje lawinę zdarzeń.

Matka (Iwona Lach) w panice skrzykuje całą rodzinę – każe przez telefon przyjechać natychmiast wszystkim swoim dzieciom, żeby udzielić pomocy i wsparcia ich najmłodszej siostrze. Każde z nich ma jednak już swoje życie i może poświęcić tylko chwilę swojego cennego czasu. Każde z nich skrywa też swoją mroczną tajemnicę. Czwórka rodzeństwa i cztery różne historie. Jedna bardziej dramatyczna od drugiej. W ich słowach nie ma już metafor. Jest za to brutalna prawda i skondensowane ludzkie dramaty. Matka jako „ta zła", nieszczęśliwa; Ojciec (Jerzy Kaczmarowski) jako „ten dobry", wciąż próbujący nieco nieudolnie układać rodzinne puzzle jak nieszczęsą dróżkę dekoracyjną w „ogrodzie". Dzieci, które w gruncie rzeczy nie sprostają oczekiwaniom rodziców, a ich wybory nierzadko prowadzą ich na manowce.

Spektakl Czechowskiego zaczyna się bardzo niewinnie. Z czasem jednak przeradza się w trudny do wysłuchania dramat. Trudny jednak z tego względu, że budzący u widza niewiarygodny dyskomfort. „To wiem na pewno" to widowisko absolutnie przepiękne – strona wizualna (kostiumy: Ewa Tetlak) i muzyczna (opracowanie muzyczne: Damian Neogenn-Lindner) zachwycają. Kostiumy i charakteryzacja dyskretnie przekazują pokrewieństwo pomiędzy bohaterami. Bohaterowie mają prześwitujące, nieoczywiste wstawki, często zwyczajnie doszyte do ubrań. Widoczne na twarzach białe wzory symbolizują podobieństwo między rodzicami a dziećmi. Muzyka buduje nastrój, a nierzadko jest sugestywnym komentarzem do dialogów. Postaci jednak nie koloryzują. Mówią wprost o swoich przeżyciach.

Każdy bohater tego spektaklu ma swoją własną opowieść, która zaczyna się dobrze, a kończy niemal tragicznie. Gra aktorów zachwyca. Nie ma tu aktorsko „słabszego ogniwa". Postaci opowiadają o tym, że rodzina jest iluzją nawet w ich dorosłym życiu. To tylko forma, zresztą bardzo niedoskonała, a najczęściej miejsce traum, które w nas zostają. Dodatkowo okazuje się, że nawet najbardziej staranne wychowanie przez rodziców nie uchroni dzieci od życiowych błędów. Często takich, których konsekwencje są już nieodwracalne. Nie są to jednak historie, których byśmy nie znali. Nie tylko z autopsji, ale np. z filmów czy książek. Może mamy wokół siebie takich ludzi jak Mark (Robert Mania). Takich, którzy przez pół życia nie czuli się dobrze w swoim ciele. Albo takich jak Pip (Marta Kędziora), która w gruncie rzeczy nie radzi sobie z rodzinnym życiem podobnie jak jej matka. Może ktoś z nas ma też młodszego brata, ulubieńca rodziny, jak Ben (Tomasz Marczyński), który ociera się o kryminał. I może właśnie dlatego podczas tego spektaklu można zarówno śmiać się, jak i płakać z bohaterami, bo to są normalni ludzie. Tacy blisko nas, bliscy nam w jakiś sposób. Dlatego jest to spektakl, który dotyka. Bo te relacje międzyludzkie i ci ludzie na scenie są tak bardzo nieidealni. Jak my wszyscy.

Ważnym elementem są też wizualizacje (autor: Jakuba Psuja) – nad sceną, na horyzoncie, wisi długi prostokąt. I na nim widzimy na kolorowym tle bohaterów spektaklu. Aktorzy są tam jednak sobą. Wyglądają zwyczajnie, nie mają charakteryzacji. Widzimy ich odartych ze swojej scenicznej formy. Niełatwo jest to zauważyć za ostrymi kolorami tła. Tła, które wyraźnie odcina się od pastelowych, delikatnych barw scenografii i kostiumów. Mimo tego, że ekran jest mały i tak naprawdę nie odwraca uwagi od akcji scenicznej, świetnie dopełnia ten obraz.

Teraz trochę recenzenckiej prywaty. Wychował mnie Teatr Jeleniogórski, natomiast podczas studiów licencjackich w Zielonej Górze byłam wiernym widzem Lubuskiego Teatru. Pamiętam doskonale „Wizytę starszej pani" czy „Kaspara Hausera" – świetnie zagrane i dopracowane w każdym szczególe spektakle w reż. Roberta Czechowskiego. Już po pierwszej scenie „To wiem na pewno" uśmiechnęłam się, ponieważ od razu przyszło skojarzenie z tym teatrem dla widza myślącego. Teatrem wymagającym, który nie „pogłaszcze po główce", ale raczej „zdzieli po łbie". W dobrym znaczeniu tego słowa. „To wiem na pewno" to spektakl zdecydowanie wart uwagi i poświęcenia dwóch godzin naszego czasu. Równy aktorsko, profesjonalnie przygotowany pod każdym względem.

Może jeszcze mocniej wybrzmiałby przekaz, gdyby światło zgasło po słowach Rosie, będących tytułem spektaklu. Ale reżyser wolał jednak delikatniejsze zakończenie i wygaszenie emocji, co również się chwali. Jakkolwiek nic w życiu nie wiemy na pewno, to jednak po spektaklu Czechowskiego można powiedzieć, że dobry teatr na pewno nadal istnieje.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
30 października 2021
Spektakle
To wiem na pewno