Rozmnożony Kordian

Zacznę od końca. Ostatnie słowa w przedstawieniu "Kordiana" na scenie Teatru Narodowego należą do Szatana: "Oto Polska - działaj teraz". W inscenizacji Jana Englerta to szatańska wizja Polski jest górą, bo Szatan jest tu postacią dominującą, choć od czasu do czasu próbuje mu mieszać szyki Archanioł, który w większości działa z nim ramię w ramię, jednak częściej wycofuje się, ustępując mu pola, i z dystansu przygląda się jego dziełu.

Żeby to dojrzeć i cokolwiek zrozumieć z tego spektaklu, a następnie poskładać w jakąś całość, widz musi mieć dużo dobrej woli. Bo zadanie ma niezwykle trudne, albowiem w tym eklektyzmie, pocięciu tekstu Słowackiego i przemieszaniu go z fragmentami wziętymi m.in. z "Fausta" Goethego, "Wyzwolenia" Wyspiańskiego, z wiersza "Testament mój" i dramatu "Samuel Zborowski" Słowackiego - tworzy się niezły zamęt w głowach publiczności. Do tego dochodzi jeszcze cała seria cytatów inscenizacyjnych wziętych z głośnych realizacji "Kordiana".

Jeśli zaś chodzi o początek przedstawienia, to Jan Englert zdaje się mówić nam, że jesteśmy w kabarecie, albowiem scena obramowana jest czerwonymi światełkami jak w przedwojennym teatrzyku kabaretowym. Tak rozpoczyna się przedstawienie. Pojawia się Archanioł (Danuta Stenka) i Szatan (Mariusz Bonaszewski), którzy powołują do życia ważne postaci polskiej historii. Sporo tu aluzji do naszej współczesnej rzeczywistości, wszystkie jednak grubymi nićmi szyte i prawdę mówiąc, nie wiadomo, jak je interpretować.

Na scenie zaś a to suszą się na sznurku skrzydła anielskie, a to pojawiają się tłumy ludzi, wśród nich podjadający kiełbasę jegomość ze skrzydłami husarskimi (to chyba jakaś epidemia w teatrach z użyciem husarskiej symboliki), a to inni niosą sztandary i śpiewają pieśni, wśród nich "Boże, coś Polskę" ze słowami "Naszego Króla zachowaj nam, Panie". Trzeba powiedzieć, że sceny zbiorowe są bardzo widowiskowe i przykuwają wzrok widza. Gorzej jest ze sferą intelektualną, tym bardziej że widz ma przed sobą trzech Kordianów: starego (Jerzy Radziwiłowicz) i dwóch młodych (Marcin Hycnar i Kamil Mrożek), co można by odebrać jako dwoistość osobowości Kordiana - jasną i ciemną, dobrą i złą, o którą toczy bój Archanioł z Szatanem. Ale na scenie tak nie jest. Ponadto obaj aktorzy są do siebie upodobnieni poprzez charakteryzację, kostium i sposób bycia. Są też podobnej postury. Jan Englert "rozmnożył" także damskie postaci: są Wioletty w liczbie pięciu i dwie Laury - starsza (Ewa Wiśniewska) i młoda (Anna Grycewicz).

W tym wymieszaniu tekstów, zbitce postaci giną ważne dla przedstawienia kwestie wygłaszane przez bohaterów, wśród nich najważniejszy monolog Kordiana wygłaszany ze szczytu Mont Blanc. To bardzo zły pomysł reżyserski, by kazać Marcinowi Hycnarowi ów monolog, mający przecież kluczowe znaczenie dla całości, mówić z dala od widowni, kiedy wchodzi po schodach na podnośniku i jest częściowo zasłonięty scenografią. Nie dość, że trudno zrozumieć i usłyszeć, to i mało go widać. A przecież ten monolog jest kwintesencją utworu Słowackiego. Właśnie tutaj odsłania się bogactwo przestrzeni duchowo-emocjonalnej Kordiana i dokonuje się jego przemiana. To właśnie z tego monologu, nazywanego często improwizacją porównywalną z III częścią "Dziadów" Mickiewicza (pamiętając wszakże o różnicy postawy ideowej dzielącej obu wieszczów), powinien wyłonić się główny cel inscenizacji.

Tymczasem nie wiadomo, jaki cel przyświecał Janowi Englertowi.

Nagromadzenie obcych elementów, spoza tekstu Słowackiego, nie tylko odbiera czytelność przedstawieniu, ale przede wszystkim ingeruje w intencje autora "Kordiana", w przesłanie utworu nadane mu przez Słowackiego. I nie pomoże tu atrakcyjność widowiskowa przedstawienia.



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
7 grudnia 2015
Spektakle
Kordian
Portrety
Jan Englert