Samotność piersi

Jak w ogródku Jordanowskim za Edwarda Gierka którejś lipcowej niedzieli po obiedzie, za Gierka bądź wcześniej. Ciepluchno. Ani pół obłoku. Naród wyległ. Łono zieleni, słońce wysoko, doskonałe

Pod stylonami w kolorach płodów ziemi pot szczypie, lecz nic to - niedzielna elegancja poobiednia wymaga poświęceń. Więc ludzie dzielnie na ławkach pod drzewami, albo cienistą stroną alejek. Siedzą, łażą, siedzą, łażą. Chłopięta bawią się w policjantów i złodziei, strzelają z patyków. Dziewczęta w gumę grają przed pomnikiem pisarza. Ojciec kupił matuli oranżadę, zaraz obstaluje drugą, niech się, bidula matula, ucieszy i sobie cichuteńko beknie. Wróbel kwili. Gołąb obsrał kamiennego pisarza. Przez szparę w brązowym sandale ojciec poprawia białą elastyczną skarpetkę, gdyż niegustownie się zmarszczyła. Co? Odbiło się matuli? Ano - i już lżej jej na żołądku. Życie jest jednak piękne...

I tak dalej. Obrazek ten mógłbym pociągnąć do końca tekstu i dopiero wtedy wyznać, że wyreżyserowana przez Jacka Bunscha "Mechaniczna pomarańcza" Anthony\'ego Burgessa jest z bardzo podobnych smaków zrobiona. Mógłbym, lecz po co aż tyle czekać. Mówię już teraz: seans Bunscha to taka polska niedziela, wydłubana wprost ze starego albumu krajoznawczego. Rzecz jasna - nie chodzi mi o koloryt lokalny, nie twierdzę, że u Bunscha pobrzękuje legendarny nasz rytm: Gierek-niedziela-stylon-oranżada-sandał-beknięcie. Mówię tylko, że ta "Mechaniczna pomarańcza" tkwi blisko, bardzo blisko ciepluchowatości, makatkowości, iluzoryczności wręcz, blisko tamtego, na tandecie kleconego bezpieczeństwa niedzielnego.

Tak, opowieść Bunscha jest bezpieczna, nawet - bezpieczniutka. Właśnie. Ma w sobie, w rytmach, barwach, śpiewach, ruchach, tańcach coś, co każe po zdrobnienia sięgać i mówić o niej jak do dziecka o historii księżniczki, przemienionej w żabę. Bezpieczniutka opowiastka, koci koci, bezpieczniutka niczym misiaczek, co ma w grochy serdaczek, koci koci łapci, więc śpij kochanie, jeśli gwiazdkę z nieba chcesz - dostaniesz. Anthony Burgess - i mruczący plusz o oczkach z guzików? Lodowate ludzkie ciemności "Mechanicznej pomarańczy" - w serdaczku w grochy?

Owszem, niby jest na scenie wszystko, co być ma. Jest historia zaledwie czternastoletniego Alexa (Piotr Franasowicz) i jego bandy, przeczesującej miasto. Są rozboje, katorgi, kłamstwa, gwałty, manipulacje, cała potworność, na jaką stać młode duszyczki, wreszcie jest też śmierć. Dalej - Alex w więzieniu. Jeszcze dalej - Alex resocjalizowany przy pomocy katowania jego oczu i mózgu obrazami upodlonych ciał ludzkich. I jest muzyka Beethovena, którą Alex wielbi - genialne nuty w związku zgody z bólem ciał męczonych przez Alexa. Owszem, na obrotowej scenie, która wciąż nowe przestrzenie objawia, mamy prawie wszystko, lecz za przyczyną "slapstikowego" aktorstwa, śpiewu i tańca - wszystko, co ciemne i zimne, jest, jakby rzekł pewien Witold, gruntownie upupione, wciśnięte w nieważkość, zdziecinniałe niczym rzeczone gierkowskie niedziele.

Wiem - Bunsch oparł się na musicalowej, przez samego Burgessa na kanwie jego legendarnej powieści napisanej wersji. I wiem - świat musicalu to nie są opowieści Becketta bądź innego Bernharda, tylko lekkość. Tak. Ale też z lekkością trzeba obchodzić się delikatnie, po zegarmistrzowsku, bo lekkość spuszczona ze smyczy zmienia temat każdy, myśl, przeczucie - w papuzi gadżet na odpuście przed kościołem we Wdzydzach. I to jest przypadek musicalu Bunscha.

Aktorzy świetnie się na scenie czują. Skaczą, tańczą i fruwają, śpiewają i gadają, walki na policyjne pały bądź "bejsbole" odstawiają. Niby kradną, niby biją, niby gwałcą, niby uśmiercają - ale wszystko w pastelowy nawias biorą, jakby do widzów oko wciąż puszczali, że w istocie nie ma się czym przejmować, bo to tak na niby. I gdybym nie siedział bardzo blisko, w trzecim rzędzie, nie dałbym głowy, że gołe piersi, którymi artystka machała do mnie z proscenium, nie są z bladawej gumy. Dwa biedactwa! Kilkusekundowy pokaz ich osamotnionego dyndania to stanowczo za mało, by ożywić całe, dwuipółgodzinne, milusie sceniczne pozłotko Bunscha.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
22 lutego 2011