Sandały bez skarpetek

- Przewidujemy taką sytuację, że ktoś z publiczności wyjdzie ze spektaklu, trzaskając drzwiami - mówił przed premierą Przemek Pawlicki, współreżyser "Zabaw pod kocykiem". Ale skandalu nie było. Wszyscy wytrwali do końca najnowszej propozycji sceny kameralnej teatru płockiego.

"Zabawy pod kocykiem" Andreasa Pilgrima i Sebastiana Majewskiego najpierw czytano w ramach Dyskusyjnego Klubu Teatralnego. Jego bywalcy stwierdzili, że ta sztuka najbardziej im się podoba i to ona powinna zostać pokazana na scenie. Inscenizację przygotował autorski duet Przemysław Pawlicki i Mariusz Pogonowski, znany z wcześniejszych prezentacji Teatru Per Se. Teraz już nie na offowej, a na profesjonalnej scenie, zaproponowali widzom opowieść z kluczem. Pawlicki miał już z tym tekstem do czynienia także wcześniej, jako aktor Sceny Witkacego we Wrocławiu.

Przedstawienie zaczyna się filmowo. Na ekranie oglądamy chyba ironicznie potraktowaną metaforę trybów historii, w postaci roweru, którego pedały wciąż się kręcą. Pierwszym niewirtualnym bohaterem jest siedząca na beczce Jabłonka (w tej roli Hanna Zientara). Kiedyś arystokratyczna antonówka, dzisiaj zdeklasowana, posadzona przy drodze, z godnością przyjmuje przemiany losu. Koło niej przechodzi Kura (Mariusz Pogonowski). Jak wszyscy, chce uciekać, bo trwa II wojna światowa. Mimo tego, znosi nawet jajko, które niebawem konfiskuje nowa władza. Potem przychodzi Burak w czerwonym krawacie (Dorota Cempura) ze swoimi porządkami. Przyczepia się do Jabłonki, która ma odtąd żywić kolektyw, ale Jabłonka się buntuje. Koniec końców wszyscy bohaterowie, razem z wydobytym z ziemi Muchomorem sromotnikiem (Łukasz Mąka), postanawiają uciec. Jabłonka musi się zminiaturyzować, więc zostaje przerobiona na zapałki. Potem stanie się słowiańskim cebrzykiem. W międzyczasie Kura zmieniła płeć. Wędrówka ze Wschodu na Zachód kończy się w jakimś\' mieście, na ziemiach odzyskanych.

Najbardziej symboliczną postacią jest Orzeł (Magdalena Tomaszewska), raz bez korony, innym razem w koronie z zapałek. Czasem jest Marszałkiem z grzebieniem zamiast wąsów. Wzdycha wtedy, że marzył o kraju, w którym wszyscy będą mieć wyczyszczone buty, będą chodzić w eleganckich strojach i nie nosić skarpetek do sandałów. Bywa nawet, o zgrozo, fuhrerem.

Spektakl dobrze się ogląda. Aktorzy wykreowali ciekawe, wieloznaczne postacie. Jest miło, dowcipnie, ironicznie i groteskowo. Wszystko miesza się ze wszystkim. Do końca nie wiadomo, kto jest kim i dlaczego. Ale może o to chodzi. Nasza historia jest skomplikowana. Polacy zapytani w sondażach o konkretne wydarzenia, w większości słabo się orientują, co się wydarzyło i jakie to miało konsekwencje. Spektakl im tego też nie wyjaśni. Łatwiej mają ci widzowie, którzy cokolwiek o historii XX wieku wiedzą. Inni mogą się śmiać z zabawnych dialogów i groteskowych bohaterów. Jest kilka niezłych scen, jak choćby ta z latarkami. Dobra muzyka i głos z offu, zapowiadające kolejne epizody, porządkują ciekawą propozycję młodych aktorów.
(mi)



Lena Szatkowska
Tygodnik Płocki nr 19
16 maja 2009