Scenograf ciągle niepokoi się o spektakl

Kto choć raz zobaczył w Białostockim Teatrze Lalek spektakl ze scenografią Wiesława Jurkowskiego - ten zapamięta ją raczej na długo. Znakomity scenograf i malarz, od ponad 30 lat związany z BTL, scenografii nadał rangę sztuki. Był cennym współautorem sukcesów teatru. W foyer BTL oglądać można jubileuszową wystawę jego projektów.

Monika Żmijewska: Jak może pan podsumować te 30 lat z kawałkiem? 

Wiesław Jurkowski, scenograf BTL: - W Białostockim Teatrze Lalek wiodłem całkiem przyjemne życie. Robiłem to, co lubiłem, a dyrekcja, zatrudniając mnie na etacie, zapewniła mi stosunkowo spokojne życie artystyczne i codzienne. I tylko im bliżej przedstawienia martwiłem się, czy aby widzowie będą je oglądać. Najbardziej męczyły mnie takie właśnie sytuacje - "Spodoba się? Nie spodoba?". Przy pierwszych spektaklach podpytywałem biuro obsługi widzów: "i jak tam idzie?". Siadałem z tyłu widowni, przyglądałem się reakcjom. Bo tak naprawdę to niemożliwe, że można odwrócić się plecami do dzieci - bo to one były głównym odbiorcą naszych widowisk - nie przejmować się tym, że rozmawiają, nudzą się, nie śledzą fabuły - i powiedzieć: "ach, ja zrobiłem wszystko świetnie, tylko dzieciaki tego nie widzą". Tak tego tłumaczyć nie można. Z dziećmi wszystkie niedociągnięcia widać jak na dłoni. Z dorosłymi sprawa jest trochę inna. 

Najcenniejsze przedstawienia? Takie, z których jest pan dumny?

- Cóż. Zadowolonym to pewnie nigdy się nie jest do końca... Ale bez zbędnej skromności mogę powiedzieć, że takie przedstawienia dla dorosłych jak "Kartoteka", "Punch" czy "Nim zapieje trzeci kur", to są spektakle, które weszły do historii teatru lalek. Udało mi się też zrobić scenografię do paru przedstawień, które weszły do historii teatru lalek dla dzieci. Jak choćby "Szewczyk", w którym przez lata grały pokolenia: matka, i córka, chyba tylko wnuczki zabrakło. Ze scenografią jest tak, że za każdym razem wszystko trzeba zaczynać od początku. Praca nad każdym kolejnym przedstawieniem to była oddzielna przygoda. Rozmowy, próby, szkice, a potem niepokój o publiczność... 

Zdarzyło się kiedyś, by podczas pracy nad przedstawieniem coś panu nie pasowało, że był jakiś dyskomfort?

- Pamiętam taką sytuację, gdy robiliśmy spektakl "Nim zapieje trzeci kur". Reżyserował Krzysztof Rau. Plansza z prawie wszystkimi malutkimi postaciami - taki szkic koncepcyjny - była już gotowa. Wszystko już omówione i zatwierdzone, całość miałem tylko powiększyć i dopracować. Ale w tych naszych rozmowach coś się nam nie kleiło... Już nie pamiętam dokładnie jak to się stało. Ale w jednej chwili wszystko zrobiłem od nowa, zupełnie inne szkice. Przyniosłem reżyserowi.: "Popatrz na to. To bym wolał robić. Tamto mi nie pasuje". I Krzysztof Rau przyznał mi rację.

Praca scenografa i reżysera jest ze sobą nierozerwalnie związana. Nie myślał pan kiedyś, by spróbować tego drugiego?

- Muszę przyznać, że siedząc na tych wszystkich próbach z tymi kilkoma reżyserami - bo ja jestem takim dziwnym przypadkiem, że przez tyle lat wcale z tak wieloma nie współpracowałem - to rzeczywiście przeleciała mi taka myśl przez głowę. Przecież wielu plastyków reżyseruje.... Ale nie zrobiłem tego z bardzo prostego powodu. Oto jest próba, siedzę z reżyserem, aktorzy ćwiczą jakąś scenę. W pewnym momencie wydaje mi się, że to, co widzę, jest już absolutnie dobre. I że właściwie to już jest materiał skończony, najlepszy, tu trzeba go zostawić. Ale nic nie mówię. A tu reżyser nagle: "Nie, to nie jest dobre, zaczynamy od nowa". I zaczynają. Po jakimś czasie wychodzi coś zupełnie innego niż na początku, a ja wtedy widzę, że to jest jednak dużo lepsze od tego, co ja akceptowałem. Wniosek jest prosty - nigdy nie powinienem być reżyserem, bo za szybko coś bym zostawiał.

Zdarzyło się panu odmówić jakiemuś reżyserowi? 

- Tak. Raz stało się to z powodu, o którym nie chciałbym mówić, a drugi raz odmówiłem z powodu tematu. W sumie żałuję, że odmówiłem tej reżyserce, bo była bardzo sympatyczna. Ale zaproponowała mi sztukę, na której poniosłem klęskę zupełną. I to na festiwalu w Lublinie. Porażka była słuszna, bo scenografia nie była dobra. Za drugim razem odmówiłem ze strachu przed tym samym tematem. 

Pana prace malarskie równie dobrze mogłyby być gotową scenografią. I odwrotnie.

- Moja scenografia wynika z malarstwa. Wszystko zaczęło się od malarstwa. W końcu skończyłem wydział malarstwa. Gdy już zaczynam robić projekt - biorę ołówek czy pędzelek - to właściwie zaczynam go malować niż szkicować. Projekt scenograficzny wymaga zawsze większej dyscypliny, bo trzeba go doprecyzować. Ale zawsze bardzo mnie kusi, by zrobić go jak obraz, tyle że mały.

Czy trzeba być erudytą, by zrobić dobrą scenografię? 

- To nigdy nie zaszkodzi. Ale czasem może też przeszkadzać, tak samo w malarstwie. Zazdroszczę tym kolegom, którzy mają absolutną wiarę w swoje dzieło. Przychodzi taki i mówi: "Ale namalowałem świetny obraz!" I w spokoju wypija kawę, czy kieliszeczek. Ja tego nie potrafię. Nigdy nie miałem takiego uczucia. Ale to pewnie dlatego, że ja za dużo wiem, za dużo mam w głowie obrazów tych największych artystów, ciągle przelatują mi przed oczyma. Zawsze mówię, że niektórzy mają aż tyle talentu, że tylko siąść i robić. A niektórzy muszą się pomęczyć. I ja należę do tych, którzy się męczą.

Gdy w magazynach na Węglowej zaczęła działać Węglówka - centrum niezależnych działań artystycznych - zaraz się pan tam udał. Był pan chyba pierwszym i jak dotąd jedynym chyba artystą starszego pokolenia, który to zrobił.

- Myślę, że jeżeli ktoś chce w tym mieście coś zrobić, to trzeba mu pomóc. Przeczytałem, że oto na Węglowej coś tam się tworzy. Pomyślałem: pójdę, zobaczę te magazyny wojskowe, bo jakoś nigdy ich nie miałem okazji zobaczyć. Zajechałem, a tam akurat był pan Michał Strokowski, którego zresztą znam. A on mówi, że się cieszy, że ja przyszedłem. A ja pytam: - "Co pan tu chce zrobić?". Pan Michał na to: "No chcemy, aby tu się coś działo". Przyznam, że ta przestrzeń bardzo mi się podoba, zaczęliśmy rozmawiać nawet o tym, czy nie można by wybić stropu w paru miejscach, by osiągnąć większą wysokość. Wtedy Strokowski pyta: "Może by pan coś tu zrobił?". A ja na to: "Czemu nie, tylko trzeba mi jakiegoś płótna". A tu słyszę - jakie płótno, ściana jest do zamalowania. Więc przyniosłem farby. A ponieważ jestem starej daty malarz to przyniosłem też projekcik na ten format, wymierzyłem, wyrysowałem. W międzyczasie przeczytałem wywiad z wiceprezydentem Arłukowiczem w gazecie, w którym mówił, że Węglówka to miejsce dla alternatywnych, dla młodych. Myślę sobie: przecież ja się tam nie nadaję, ani ja młody, ani alternatywny. Ale Strokowski słuchać nie chciał moich wątpliwości. Prosił nadal, bym coś namalował. No i tak powstał obraz na Węglowej...



Rozmawiała Monika Żmijewska
Gazeta Wyborcza Białystok
10 listopada 2009