Schemat = nuda

Wpoiłem sobie jakiś czas temu, że powtarzająca się, schematyczna i oklepana stylistyka to najgorsze, co może spotkać sztukę.

"Makbet" w reżyserii Mai Kleczewskiej - choć usilnie starał się być oryginalny - utwierdził mnie w tym przekonaniu. Do tego stopnia, że pragnę, jak najszybciej zapomnieć o tym półprodukcie z Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu.

Zamiast widowiska otrzymaliśmy machanie nożem w powietrzu i czerwoną farbę nałożoną poza sceną. W porządku, i tak nie należę do zwolenników masakr w stylu "Tytusa Andronikusa". O wiele bardziej cenię napięcie i szok, płynący ze sceny/ekranu. Najlepszy przykład to - według mnie - "Lśnienie" Stanleya Kubricka, w którym pada tylko jeden trup, a całość i tak jest bardziej przerażająca od dziesiątek tzw. slasherów klasy B. Ba! Nawet klasa A odpada w przedbiegach, w porównaniu z łamiącą większość reguł horrorów, luźną adaptacją powieści Kinga. Przede wszystkim - światło. Nie mamy tutaj praktycznie ciemności (pomijam ucieczkę z hotelu nocą), lecz wyraźnie oświetlone korytarze i pokoje. Wprowadza to w stan błogości, który tym potężniej ginie pod kolejnymi uderzeniami toporka strażackiego.

Dlaczego tyle piszę o Kubricku? Ponieważ moim marzeniem byłoby zobaczyć właśnie taki styl na deskach teatru. Cóż, "Makbet" tego marzenia nie spełnił, przeobrażając się w koszmar dla widza, który dostrzega na każdym kroku całą masę schematów, do bólu powtarzanych w kiczowatych filmach, czy właśnie nieciekawych sztukach. 

Jak przedstawić konsternację i najwyższy poziom skupienia? Wybiec ze sceny, oczywiście. A ponieważ mordercami ma zostać małżeństwo, wybiegają oboje, trzymając się za ręce. Jak ukryć zdenerwowanie? Zachowywać pozory nad wyraz. Prawdziwą udręką było oglądanie morderstwa w stylu "ja ciebie zasłonię, a ty padasz". Ekspresja ruchów temu towarzysząca, była z kolei żywcem przeniesiona z jakiegoś latynoamerykańskiego teledysku o dziewczynie ze złamanym sercem. Aż zęby bolą, widząc, jak znowu ktoś na scenie pokazuje tyłek. Do dupy z takim teatrem, za przeproszeniem. 

Skąd w dramacie nieomal historycznym goły zadek i inne ekscesy, jak seks oralny czy gwałt? Ten ostatni można zrozumieć - "bohaterką" jest tutaj Lady Makduf. Choć wypadł groteskowo przez towarzyszące mu, charkoczące odgłosy, to co tutaj robi zagrywka w stylu Krzysztofa Skiby? Wydaje się, że jest na swoim miejscu, bo całość ustylizowano na lata 70. Mamy zatem pstrokate garnitury, sztywne kołnierzyki i spodnie-rurki. Mamy królestwo-mafię, dom Makdufów wyłożony tapetą w stylu zamarkowanym na psychodeliczny. Tylko impreza u Makbetów odstaje od reszty - ta jest typowo polska, przez co rozumie się picie, aż do nieprzytomności, nachalne obmacywanie przypadkowo napotkanych przedstawicieli płci przeciwnej oraz inne tego typu zagrywki. Zakończenie też zrobiono na typowo "polską" modłę - skojarzenia z wszelkiej maści kibicami drużyn piłkarskich jest jak najbardziej na miejscu. 

Przyjrzyjmy się głównym bohaterom. Na pierwszy ogień idzie Makbet, grany przez Michała Majnicza. Włosy nie sięgają mu jeszcze poza kark, a szkoda, bo prezentowany przez niego mafioso właśnie z kucykiem, najdosadniej przemawiałby do widowni swoim wyglądem. Chociaż pewnie i to nie ratowałoby go przed miałkością, jaką epatuje, rzucając podniosłymi frazesami. Dopóki trzyma się "ludzkiego" (czyt. swobodnego) języka, nic nie przeszkadza w odbiorze tragicznej postaci, granej przez niego. Miewa przebłyski, które są jednak zasługą mistrza oświetlenia. Monologi Makbeta dramatycznie rozpływają się w ucinanym nagle świetle, w czym dopatruję się metaforycznego obrazu gasnącej świecy-duszy bohatera. Ruch sceniczny ma opanowany (jego popisowa scena to obnoszenie i wleczenie martwej żony), tembr głosu natura dała, jaki trzeba. Niewiele do zarzucenia - w końcu on tylko odgrywa rolę ze scenariusza - ale zginąłby w tłumie. Nawet rzucany tu i ówdzie wulgarny "przecinek", niczego nie zmienia. Ten Makbet jest dość nieudolny, jego metamorfoza z niezdecydowanego tchórza w bezwzględną maszynę bez uczuć, dokonuje się poza sceną i raczej nie w pełni (vide: zainteresowanie trupem małżonki). Wniosek: kto więc dopuścił go do berła?!

W trudną i chyba najważniejszą postać, czyli Lady Makbet, wcieliła się Judyta Paradzińska. Zasadniczo, nim dopadnie ją schizofrenia (czego na scenie nie przedstawiono prawie w ogóle), widzimy ją pod dwiema postaciami: "słabej, małej istotki" w bieliźnie i kompletnie aseksualnych błękitnych rajtuzach oraz w królewskim wydaniu - to już po morderstwie. 

Właśnie, morderstwo. Miał być punkt kulminacyjny, miało być wielkie przeobrażenie, miała zostać zaprezentowana siła psychiczna Lady Makbet. W porządku, noże zaniosła, ale przez cały spektakl sprawiała wrażenie zmęczonej życiem. Brakowało w niej zawiści i determinacji, która pozwoliłaby jej okazać się prawdziwym Makbetem, gdy ten wciąż jeszcze przeżywał rozterki ducha w związku z dokonaną zbrodnią. Patrząc przez pryzmat całości, wypadła bardzo mizernie - ot, chudzina, która zginie już w czteroosobowym "tłumie". Mały plus za dobrze odwzorowaną, "trupią" bezwładność.

W zasadzie, reszta postaci odgrywa swoje role i nic poza tym. Ukazana historia, jest jak bajka na dobranoc: lekkostrawna, z morałem, ale generalnie następnego dnia nic z niej nie pamiętamy i trzeba opowiadać od nowa. A ileż razy Makbet ma ginąć? Tak blado to wypada, że i raz wydaje się aż nadto. Nie można jednak nie wspomnieć o tym, co doprowadziło go do śmierci. Chodzi o trzy wiedźmy, tutaj przedstawione pod postacią podstarzałych diw (szal, iskrzące się suknie, ogony z piór). Jak na mój gust, pojawiają się na scenie zdecydowanie zbyt często. Wręcz nachalnie wtrącają się do świata ludzi, za co jedna z nich płaci, wspomnianym wcześniej seksem oralnym. Ubawiła mnie ta sytuacja. Nie ze względu na jej artyzm, ale na przekaz - określiłem to bardzo dosadnie w języku angielskim: "destiny sucks". Tłumaczyć się nie podejmuję, bo słownictwo jest nieskomplikowane, a gra słów przezabawna. 

Całość toczy się bez emocji, a kiedy przychodzą trudne momenty okazywania uczuć, dostajemy "kwadratowo" brzmiący płacz lub wrzask. Nikt nie próbuje nawet udawać, kogoś innego, niż jest. 

"Makbet" to kryminał z dwoma punktami kulminacyjnymi: metamorfozą rycerza w bezlitosną maszynkę do mordowania z koroną na czole oraz utratą zmysłów przez jego bezwzględną od początku małżonkę. Mowa o oryginale, rzecz jasna. Co tymczasem otrzymuje widz, przybyły do teatru opolskiego? Figę z makiem, proszę państwa. Makbet od początku jest zimnym draniem, który stara się miotać, jak zwierzę, co mu nie wychodzi ani trochę. Z kolei Lady Makbet już przez pierwsze swe pojawienie się na scenie wprowadza atmosferę schizofrenii. Tutaj to ona nie wie, czego chce. Czyżby pani reżyser była mizoginistką? Przedstawiła bowiem odwrotną drogę duszy, niż Shakespeare - u niej Makbet nosi spodnie cały czas, podczas gdy jego żona usilnie poszukuje swojego miejsca w życiu. Na dodatek, wiele swoich kwestii nachalnie powtarza. Źródła tego zachowania upatruję w dwóch czynnikach: a) Lady Makbet uważa męża za Neandertalczyka i musi dokładnie wbić mu do pustego łba każde swoje słowo; b) to wzorowanie się na równie denerwujących powtórkach agentki Clarice Starling z "Milczenia owiec" ("Qui pro quo" podczas przesłuchania i "Doctor Lecter" w ostatniej scenie). Którąkolwiek odpowiedź uznać za poprawną, jest to raczej żałosne.

Oprawa? Meble etc. najzwyklejsze. Oryginalnie jest przedstawiona jedynie uczta, kiedy to wszyscy uczestnicy - oprócz państwa Makbetów - mają na twarzach maski balowe. Zdecydowanie najlepszym punktem jest muzyka. Mamy tutaj "I will survive" Glorii Gaynor - hit, którego pojawienie się, nie potrzebuje wyjaśnień. Dalej, podczas imprezy na zamku słyszymy Jennifer Lopez i jej "Let\'s get loud". W pierwszej scenie wybrzmiewa pewien francuski utwór, którego nie znam, ale za to współgrający z widokiem malujących się diw (i nieszczęsnym obnażeniem "czterech liter"). Na deser zostawiłem sobie dwa motywy: "Smack my bitch up" Prodigy pełni rolę narratora, obrazującego krótką historię rządów Makbeta - szybko i mocno, bez oglądania się za siebie. Absolutnie genialnym pomysłem było zaś wybranie na scenę morderstwa Makbetów utworu Kronos Quartet "Lux Aeterna" ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Requiem do snu". Reasumując, jest to najmocniejsza część spektaklu, która zbudowała swoją głębię i umiejętność pełnego dotarcia do widza. Przynajmniej dla mnie - wielkiego fana muzyki filmowej.

Epilog wprawia w konsternację (patrz akapit wyżej), ale jest również przezabawny na sposób, który uwielbiam - za sprawą czarnego humoru. Pozwala opuścić teatr w nastroju na tyle dobrym, by nie wybrzydzać przez jakieś 50-100 m marszu. Później zaczynają się refleksje. Każdy, z choć odrobinę wyrobionym gustem, wyjdzie zniesmaczony miałkością przekazu i płytkością formy. 

Co tymczasem można wyczytać w programie do spektaklu? Fragment eseju Jana Kotta z "Szekspira współczesnego". Zaczyna się od słów: "Krew w "Makbecie" nie jest tylko przenośnią, jest materialna i fizyczna, wypływa z ciał pomordowanych. Osiada na rękach i twarzy. Na sztyletach i mieczach. (.) "Makbet" zaczyna się i kończy rzezią. Krwi jest coraz więcej. Wszyscy w niej broczą. Zalewa scenę. Bez obrazu świata zalanego krwią teatralna inscenizacja "Makbeta" będzie zawsze fałszywa". 

Więc świat zna jeszcze pojęcie "autoironia"! Ta akcja okołoreklamowa bardzo poprawiła moje notowania opolskiego wydania sztuki Shakespeare\'a. Na tyle, bym mógł postawić niezbyt mocne 3 i nie śnić z tego powodu koszmarów.



Cezary Mażarski
Dziennik Teatralny
18 czerwca 2007
Spektakle
Makbet