Ścięto mi głowę

Rozrywka w Polsce zawsze była gorzej traktowana. Do dziś panuje przekonanie, że jest to kultura przez małe "k". To oczywiście nieprawda, bo na świecie znane teatry rewiowe istnieją od ponad stu lat i są wizytówką danego kraju. Tymczasem w Polsce jest inaczej - mówi MAŁGORZATA POTOCKA, dyrektorka Teatru Sabat w Warszawie.

Jak powstał teatr Sabat, z jakimi trudnościami mierzyła się jego założycielka i czym jest dla niej "sukces"? O tym wszystkim w rozmowie z Grzegorzem Kiszlukiem opowiada Małgorzata Potocka.

Pani Małgorzato, mam pewien problem... nie wiem mianowicie, jak mam się do Pani zwracać - Pani prezes, Pani reżyser, Pani scenograf. Pani choreograf. Zajmuje się Pani w swoim teatrze tak wieloma sprawami!

- Mam tylko jeden tytuł - Małgorzata Potocka, żadnych innych.

Małgorzata Potocka to obecnie bardzo konkretna marka. Czy zgadza się Pani z tym stwierdzeniem? Czy myślała Pani kiedykolwiek o sobie "Jestem marką"?

- Zapewne jest tak, jak Pan mówi - mam w końcu za sobą ponad 30 lat pracy w zawodzie. Debiutowałam jako tancerka i w tym czasie założyłam zespół Sabat w czasie "komuny". Bycie marką to przede wszystkim niezwykła odpowiedzialność za to, co się robi, za ludzi, z którymi się pracuje. To tworzenie teatru, którego styl identyfikowany jest z moim nazwiskiem. Jeśli po tylu latach wciąż jest się obecnym na bardzo trudnym rynku, który na moich oczach zmieniał się nie do poznania - to zapewne jest się swojego rodzaju marką. Debiutowałam jako tancerka w okresie "komuny". Ale teatr otwierałam w czasach kapitalizmu - musiałam zatem przestawić się, wszystkiego uczyć od nowa. Na szczęście kapitalizmu uczyłam się na świecie, nie w Polsce. Podróżowałam przecież z Sabatem po całym świecie, przez pewien czas byłam we Francji dyrektorem artystycznym w jednym z kabaretów. Przypatrywałam się wtedy teatrom francuskim, których oferta pokrywała się z moimi zainteresowaniami, czyli Moulin Rouge, Lido, Folie Bergere. Byłam także na stypendium na Broadwayu, tam poznałam nowe techniki tańca - afro-kubańską, modern, jazzową. To mnie zawsze interesowało.

Czy wiedza, którą wyniosła Pani z czasu pobytu za granicą, dotyczyła tylko kwestii związanych ze sztuką, teatrem, czy również była związana ze stroną biznesową prowadzonych przez Panią przedsięwzięć?

- Jako 19-letnia dziewczyna, która ukończyła warszawską szkolę baletową, stworzyłam grupę Sabat. Mój zespół prezentował nowy styl tańca właściwie nie znany w Polsce. Przygotowywałam choreografię, projektowałam i szyłam kostiumy. Byłam dla mojego zespołu managerem i kierownikiem artystycznym. Aby uzyskać pierwsze kontrakty, musiałam nauczyć się negocjować zarówno warunki finansowe jak i zasady występów w Polsce i za granicą. Od początku wszystkiego uczyłam się w oparciu o własne doświadczenia. Mogę zatem powiedzieć, że w chwili powołania do życia teatru byłam już naprawdę dobrze przygotowana. Patrzyłam, jak tworzy się kostiumy, będąc w Lido czy Moulin Rouge. Następnie w La Belle Epoque, gdzie pracowałam jako choreograf, obserwowałam, jak się łączy działalność artystyczną teatru z prowadzeniem restauracji - bo tak jest na wszystkich scenach rewiowych za granicą. Uczyłam się jak prowadzić teatr, a jednocześnie jeździłam z Sabatem po świecie. Często występowałam w kasynach, mogłam przyglądać się i temu, jak były organizowane gale, bankiety, spotkania koktajlowe. Wszystko to chłonęłam, bo moim marzeniem było stworzenie własnego teatru.

Co takiego pociągało Panią do tego, by mieć swój teatr? I to "od zawsze", jak sama Pani mówi...


- Takiego, jaki sobie wymarzyłam - teatru muzycznego, który w swojej działalności łączy rewię z musicalem, ze słowem i z kabaretem nie było w Polsce. Dawny Teatr Syrena zmierzał w kierunku rewii, ale to nie było to. Czasami tam gościnnie występowałam z zespołem Sabat. W końcu cel stał się klarowny: stworzyć teatr o profilu artystycznym który dobrze znam, który mnie interesuje. Być niezależną i robić to co kocham.

Alternatywnym wyjściem było pozostanie za granicą. Wolałam jednak we własnym kraju mieć swoje miejsce, w które się wierzy i za które się odpowiada.

Dlaczego nie było takiego teatru?

- Rozrywka w Polsce zawsze była gorzej traktowana. Do dziś panuje przekonanie, że jest to kultura przez małe "k". To oczywiście nieprawda, bo na świecie znane teatry rewiowe istnieją od ponad stu lat i są wizytówką danego kraju. Powstawały w okresie La Belle Epoque i nieustająco mają pełne sale. Publiczność ciągle je kocha. To samo jest na Broadwayu - teatry muzyczne są absolutnie dumą Ameryki. Tymczasem w Polsce jest inaczej. Odczuwam to na sobie i w swojej działalności.

Tymczasem w marketingu mówi się często, że, jeśli czegoś nie ma, to znaczy, że ludzie tego nie potrzebują...

- Gdybym tylko wierzyła w opinie tych ludzi, nie stworzyłabym mojego teatru, który w tym roku będzie obchodzić dziesięciolecie swojego istnienia. Widziałam, jaką popularnością cieszą się takie teatry na świecie, jak liczną mają publiczność. Byłam przekonana, że w Polsce znajdę swoich odbiorców. I kiedy wiele osób pytało mnie - "Co Ty właściwie zamierzasz zrobić?" - ja po prostu mówiłam, że będę tworzyła piękne i profesjonalne widowiska korzystając z dorobku światowego i polskiego repertuaru. I tak otworzyłam teatr, nie rezygnując nawet w drobiazgach ze swoich założeń. Wiedziałam, jaki ma mieć kształt, jak ma funkcjonować. Jestem wierna tej miłości, temu stylowi, który zaprezentowałam w wieku niespełna 20 lat, tworząc zespół Sabat, kojarzony ze mną po dziś dzień. Mój teatr jest teatrem autorskim. Realizuje w nim to co dobrze umiem i co jest moją pasją.

Czy, projektując kolejne spektakle, wydarzenia, premiery, przeprowadza Pani swego rodzaju badanie potrzeb widzów?


- Nie prowadzę badań. Będąc na każdym spektaklu widzę, co się bardziej podoba się publiczności, co mniej. Często udoskonalam moje spektakle. Staram się bywać na spektaklach na Broadwayu, Londynie, Las Vegas czy Paryżu. Śledzę uważnie nowe trendy ale nawet jeśli ich część akceptuję to przeniesione do Sabatu naznaczone są moją własną estetyką artystyczną. Jedno pozostaje niezmienne: wspaniałe widowisko, charyzma i absolutny profesjonalizm wykonawców.

Dlaczego, Pani zdaniem, w Polsce nie jest żywa tradycja podtrzymywania rozrywki, jaką serwuje Pani w swoich projektach?


- "Za komuny" szło się na śledzie i "pół litra", ewentualnie na striptiz. Rozrywka, jaką oferuję, idzie w parze z elegancją i z pewną zamożnością a tamten czas tego nie znosił. Tradycji więc nie ma. Trzeba się przecież odpowiednio ubrać, mieć czas na spędzenie wieczoru. Dziś to się zmienia ale bardzo powoli. W moim teatrze często obchodzone są różnego rodzaju jubileusze, urodziny, zaręczyny. To jest też piękne, że zaczęliśmy powracać do tradycji rodzinnych - często mam na widowni całe pokolenia, od wnuków po babcie. W teatrze często są organizowane spotkania biznesowe, połączone z występami artystycznymi, które zawsze osobiście doglądam.

W takim razie jaką ma pani ofertę dla firm?


- Organizujemy wieczory galowe, na które składa się część oficjalna, koktajl, bankiet, promocja produktu, połączona i ze spektaklem z możliwością bawienia się do rana, ponieważ po spektaklu scena staje się parkietem do tańca.

To jest warte uwagi, moi artyści również śpiewają po spektaklach. Wszystko to zatem, co stworzyłam, jest naprawdę absolutnie wyjątkowe. Nigdzie indziej w Europie nie ma takiego teatru, który by po spektaklach wciąż bawił swoją publiczność!

Słuchając Pani wypowiedzi, nie mam wątpliwości, że Pani naprawdę kocha to, co robi. To prawdopodobnie najlepsza recepta na sukces w biznesie. Jakie jednak metody stosuje Pani, by stale wpływać na liczebność publiczności, by ją powiększać?


- Oczywiście reklamujemy nasz teatr - teraz głównie przez internet. Ważne są też wywiady, których udzielam itd. Oczywiście bardzo istotny jest dobrze zorganizowany marketing. Mam wokół siebie świetnych fachowców, współpracowników, którzy znają bardzo dobrze teatr, nie są osobami przypadkowymi - mają wiedzę na temat tego, jak podobne instytucje funkcjonują na świecie. Idziemy z duchem czasu. Oczywiście największe problemy mamy z reklamą na klasycznych nośnikach.

Dlaczego?

- Problem dotyczy kosztów. Billboardy czy ekrany plazmowe kosztują niemało... Nie mam żadnych dotacji, choćby na reklamę na terenie miasta. Na szczęście często porozumiewamy się z dostawcami nośników outdoorowych na zasadzie barteru. Najsilniej jednak, bez wątpienia, wykorzystujemy w naszej obecnej działalności promocyjnej internet.

Wchodząc do siedziby Pani teatru, zauważyłem, że na plakatach informujących o wydarzeniach Pani nazwisko pojawia się kilkanaście razy. Jak widać, całość jest Pani autorskim dziełem. Podziwiam to i bardzo doceniam. Chcę zadać zatem pytanie bardzo wprost i liczę, że nie obrazi się Pani na mnie... Czy Pani właściwie zna się na marketingu?


- Oczywiście. Na swoje spektakle i prowadzenie całego teatru muszę zarobić sama, dlatego muszę znać się na marketingu! Nie mogę przekraczać pewnych sum w ramach swojej działalności, bo od razu kończy się płynność finansowa i pojawiają się schody. O mojej samodzielności decydują jeszcze dwa czynniki - po pierwsze, mam naturę dyktatora, a po drugie, jestem absolutnie uprzedzona do partnerów biznesowych. Dostałam w życiu mocno po głowie - powiem więcej, mnie w zasadzie ścięto głowę za mój poprzedni biznes, a dokładnie za nieuczciwość moich wspólników. Nauczona doświadczeniem, muszę się znać na tym, co robię... Mam pełną świadomość jak odpowiedzialny i trudny jest to rodzaj biznesu.

Panuje powszechny stereotyp, mający swoje źródło w minionych latach, że artysta nie powinien zajmować się pieniędzmi. Dobry artysta maluje piękne obrazy, ma dziurawe spodnie - nie pracuje dla pieniędzy, lecz dla ludzkości... Co Pani o tym sądzi?

- Wie Pan, szczerze mówiąc, chciałabym robić to, co robię nie zważając na pieniądze, tak po prostu realizować swoje artystyczne marzenia. Na świecie dobry projekt artystyczny nie musi szukać sponsorów. Na wybranych rynkach już od dawna panuje pogląd, że finansowanie sztuki, widowiska, które będzie się cieszyło powodzeniem publiczności przynosi wymierne korzyści. Współpraca artysty i mecenasa jest czymś naturalnym. Obie strony są zainteresowane tym by powstało coś wyjątkowego. Taki sposób myślenia w Polsce jest wciąż niezwykle rzadki. Przez to jednak, że się tu urodziłam i tu chciałam stworzyć swój teatr, muszę znosić te ograniczenia, których moje pokolenie prawdopodobnie nie pokona. Myślę, że dopiero następne generacje uporają się z tym kłopotem i osiągną poziom kultury biznesowej krajów Europy Zachodniej. Przed nami jeszcze długa droga, jesteśmy naprawdę daleko w tyle...

Ale czy sztuka kłóci się z biznesem, z pieniędzmi?


- Owszem, kłóci się. Ja, jako twórca, chciałabym nie liczyć pieniędzy - mieć od tego ludzi, którym ufam. Ale muszę pogodzić tę sprzeczność z powodu mojej osobistej odpowiedzialności za wszystko, co tu się dzieje. W końcu za wszystko odpowiadam swoim nazwiskiem - to jest bardzo trudne, ale ogromnie mobilizujące.

Jaka jest Pani recepta na sukces? Czy taka właściwie istnieje?


- Ciężko jest mi cokolwiek powiedzieć... bo co to właściwie jest sukces? W moim przypadku jest to fakt, że mogę utrzymać swój teatr bez dotacji, bez sponsorów i że mam przy tym pełną widownię. To jest mój sukces. Mam jednak w swojej naturze ciągłą chęć doskonalenia, poczucie niedosytu w tym co robię. Na szczęście nie brakuje mi motywacji i sił by mieć plany i nowe pomysły. Można by zatem powiedzieć, że jestem osobą, która ciągle jest "przed" stanem, który określimy "osiągnięciem sukcesu". Uważam, że całe życie trzeba o czymś marzyć, iść do przodu, wierzyć, że można "jeszcze mocniej" i "jeszcze więcej". Moją receptą jest zatem, aby wizja sukcesu była zawsze przed nami!

Myślę, że to bardzo dobra pointa naszej rozmowy. Bardzo dziękuję za rozmowę.



K.Kiszluk
Brief
21 lutego 2011