Sekretne przejście

Yukio Mishima w wersji Macieja Prusa jest teatrem prowokacji. Ostrzejszej, niż mogłoby się zdawać.

Ciekawy moment wybrał Maciej Prus na realizację „Madame de Sade" Yukio Mishimy. Dziś ten tekst, przez niektórych nadal postrzegany wręcz jako dramat tabu, idealnie nadaje się na urządzenie pokazu teatralnych przekroczeń. A już na pewno jeszcze niedawno nadawał się do tego jak rzadko który. Jednak dziwi właśnie to, że w czasie, gdy polski teatr wchodził w czas brutalistów i ochoczo brał na sztandary autorów weryfikujących na nowo seksualność, jej społeczny wymiar, tym tekstem nikt nie chciał się zajmować. Tak jakby japoński pisarz wydawał się niepewny, niesprawdzony. Rzeczywiście niewiele było tych prób zmierzenia się z nim. Na afiszach nie gościły także inne sztuki Mishimy. Jeśli już jakieœsię pojawiały, wyglądało to jak spoglądanie na nieznany ląd. Choć z pamięci ostatnich lat nie da się wymazać trzech jednoaktówek wystawionych w warszawskim Teatrze Współczesnym przez Natalię Sołtysik ("Szafa", "Wachlarz", „"Pani Aoi"). Wiele lat wcześniej na polskie sceny i do Teatru Telewizji w podobnej konfiguracji wprowadził je Andrzej Wajda, a w latach 60. bodaj pierwszy w ogóle zainteresował się tym dramaturgiem Tadeusz Łomnicki. Mishimą zajmowały się też przez chwilę Agnieszka Olsten i Barbara Sass. Sama „Madame de Sade" pojawiła się w Polsce dopiero w roku 1988, 23 lata po japońskiej prapremierze.

Na początku lat 90. dramat ten budził zainteresowanie. Rzadko mówi się o tym, że sięgnął po niego również Krzysztof Warlikowski. Ale nie pokazał go u nas, lecz w Toneelgroep Amsterdam dziesięć lat temu, mimo że u nas miał już po swoim "Krumie" wyjątkowo mocny status. Z nielicznych opisów tamtego przedstawienia przebija przede wszystkim w pełni męska obsada, na przekór autorowi, który rozdał role jedynie kobietom. Reżyser podobno postawił wszystko na jedną kartę i dostrzegł u Mishimy œświat, w którym nastąpiła epoka totalnej transgresji i wolności, œświat bez wstydu. Wszystko, co istniało przed nią, było tylko pozorem. Zapewne skutkowało to, jak to u Warlikowskiego, efektownym seansem, z tym że paradoksalnie dramat ma w sobie niewiele z epatowania seksualnością w dziśœ dobrze nam znanym sensie tego słowa. „"Madame de Sade" trudno postrzegać jako głos na rzecz rewolucji seksualnej. Nic z tego.

A może po prostu o nieobecności tego autora zadecydowała pewna egzotyka, jaka pojawia się przy próbie zmierzenia z jego sztukami, gdyby ograniczyć się w jego twórczości tylko do nich. Nie tylko w "Madame de Sade" rządzi dziwaczny urok niedookreślenia, fascynująca dyskrecja dialogów, które wydają się napisane tak, by puenta pozostawała w zawieszeniu i choć wydaje się już tuż-tuż, do uchwycenia, nagle ucieka, mnożą się pytania czasem niebrane wcześniej pod uwagę. Utrzymuje się, że Mishima to autor na wskroś intymny, analizujący mroczne strony psychiki. I to prawda, ale uderzająca jest u niego skala, przez którą pokazuje człowieka. W "Madame de Sade" epizod z życia francuskiego libertyna z XVIII w. odsłania nawet zbyt wiele jak na swoją wagę. Z początku wydaje się błahy i skłania do przemyśleń fascynacji złem, ukrytych pragnieniach, jednak to tylko otoczka. Jest cośœ w tym znakomitym tekście z opowieści faustowskiej. Niespodziewanie role się odwracają; uwięziony za seksualną przemoc de Sade staje się prorokiem nadchodzących czasów, któremu już niemal wszyscy dziękują za szczerość - wystarczy rewolucja roku 1789, by ciężki grzech nazywano wybrykiem. Jego żona Renee, która zaznała od niego wszelkich upokorzeń i sama wyzbyła się wstydu, postanawia resztę spędzić życia na modlitwach za rodzący się nowy świat. Z kolei jej matka Madame de Montreuil wykorzysta Markiza do politycznych celów, widząc w nim narzędzie dziejów. No i Hrabina de Saint-Fond, która okazuje się męczennicą społecznego przewrotu, bo pragnęła poznać ludzką naturę bez ograniczeń, ale tak naprawdę dążyła do prawdy. Pierwsza przewidziała, że zasady gry mogą się zmienić, a konwenans to tylko umowa, nic więcej. Zatem prawie wszyscy mogą się stać potrzebni temu drugiemu, potem sobie, i światu... Wszyscy są„cząstką tej siły...". No właśnie. Przeświadczenie Mishimy dałoby się chyba streścić w deklaracji wiary w ostateczny, choć nieoczywisty, porządek rzeczywistości. Jeden nazwie to logiką dziejów, inny dopatrzy się w tej sztuce teologii.

I prawdopodobnie każdy będzie miał rację. Siłą tego dramatu jest wychodzenie ze środka mikrozdarzeń, a potem zataczanie coraz szerszych kręgów, które miałyby pomieścić sens wydarzeń już wielkich. Jest siłą japońskiego autora także teatralna umowność, która od razu wciąga, gdyż otwarcie wskazuje na swoje charakterystyczne punkty: porządek, precyzję, ostry rysunek postaci. Mishima jest estetą. Każe smakować teatru. Przedstawienie na Scenie Studio Teatru Narodowego jest pomyślane w ten sposób. Maciej Prus rozgrywa dramat w podtekstach, gdzie trzeba, niedopowiedzenie zyskuje u niego rangę aluzji, tym samym drażni skuteczniej, wybija z rytmu. Szczególnie że reżyser odarł tekst z piętrzących się argumentacji, nie ma tu słów, które na scenie zaczynają konkurować o lepsze wybrzmienie, realnie mówiąc o tym samym. Scenografia Jagny Janickiej też kieruje nas w stronę konkretu, który jednocześnie staje się kontrapunktem dla historii de Sade'a. Niemal pusty salon, w tle dwa wejścia do przedsionka, nad nimi geometryczne zdobienia, na scenie tylko krzesła z wysokim oparciem. Aktorki ubrane w japońskie stroje na pierwszy rzut oka tutaj nie przystają. Czy to forma, styl kojarzone z japońskim klasycznym teatrem mają pomóc w tym, by słowo uwierało mocniej? Patrząc na trudną historię kobiet grających na tamtejszych scenach, można to uznać za przewrotność. Poza tym o de Sadzie to one opowiedzą, ich punkt widzenia decyduje o naszym postrzeganiu Markiza. Jakby na złość. Tym tropem zmierza Maciej Prus, choć nie chodzi tu o jakkolwiek postrzegany feminizm. W zderzeniu psychiki kobiet i drastycznych relacji w ich ustach rodzi się prowokacja.

Ale nic by nie zadziałało bez aktorek Narodowego. Dominika Kluźniak jako Renee rozbudza w swej postaci pokorę przede wszystkim wobec okrucieństwa losu. Jej rola przebiega konsekwentnie, choć aż trudno w niej pogodzić wszystkie przeobrażenia, którym się poddała, by poznać tajemnicę męża. U Mishimy postać ta otwiera jednak konflikt nie do pogodzenia, od pokory, przez odrzucenie wstydu, aż po wejście na drogę świętości. W skupionej roli Kluźniak nieco tego brakuje, jednak nie ma w niej też przecież cienia fałszu. Z kolei Beacie Ścibakównie udaje się ustawić Hrabinę de Saint-Fond na pierwszym planie: i nie chodzi tu o siłę scenicznej obecności podsycanej czystą erotyką, czyli atut, który ta aktorka mogła bez problemu wykorzystać. Ścibakówna w jakimś stopniu wynagradza drażniącą nieobecność Markiza de Sade'a. Do tego stopnia, że nieuchwytna prawda o nim staje się niemal kopią prawdy o niej. I tyle samo pozostawia po sobie zagadek. Podobnie jest w przypadku Mileny Suszyńskiej i jej Anny, siostry Renee, która pokazuje, jakie znaczenie ma na scenie podważanie sytuacji ironią czy szyderstwem. Mniej liczą się argumentacja i retoryka, na których budują role Ewa Wiśniewska jako Madame de Montreuil, Aleksandra Justa jako Baronowa de Simiane i Anna Gryszkówna jako Charlotta. Również świetnie przemyślane, cyzelowane gestem, ale jakoś też spierające się z tą metafizyką Mishimy. A może tak ma być? Forma unieważnia prawdę o życiu, życia zaś nie warto uwalniać od formy, która trzyma człowieczeństwo w karbach? Bo co będzie, kiedy ono się zerwie jak pies z łańcucha? To kolejne pytania tego ważnego spektaklu.



Przemysław Skrzydelski
wSieci
3 czerwca 2016
Spektakle
Madame de Sade