. Seriale... seriale...

Prezes Kurski traktuje reżysera Bodo Koxa jak zauroczony tatuś swoje ukochane dziecko. Widać z jaką miłością o nim mówi, jak na niego patrzy. Oj pieszczoszek, pieszczoszek ten Bodo Kox, pseud. Oskar Boszko, z urodzenia Bartosz Koszała. Najwyraźniej nie mógł dla siebie znaleźć ani nazwiska, ani miejsca. Wreszcie trafił pod czułą opiekę Kurskiego, co zaowocowało nagrodą na Festiwalu Kultury Narodowej „Pamięć i tożsamość" dla serialu w jego reżyserii „Ludzie i bogowie". Nie jest to dobrze.

Dla samego Bodo (może Boda – odmienia się czy nie?). Bo jako pupil prezesa nie doczeka się uczciwej i bezstronnej oceny swoich dokonań, przez jednych zostanie zagłaskany, a drudzy (kręgi opozycyjne) za chwile zasypią go po części zasłużoną, ale w przewadze niezasłużoną krytyką. A szkoda, bo przecież jego wcześniejsze filmy były już nagradzane i spotykały się z przychylnymi opiniami publiczności. Nie podzielam zachwytów Zarządu TVP nad „Ludźmi i bogami". Coś mnie w tym serialu uwiera. Jakiś scenariuszowy błąd i to, że wydaje mi się być źle opowiadany. Mylą się postacie i wątki. Zdjęcia są efektowne (to zaleta!) ale często nazbyt efekciarskie. Podobnie efektowna jest scenografia (to również zaleta!), ale też często nadmiernie efekciarska, choćby aranżacja salonu i sypialni Igo Syma. A aktorzy? Chyba grają dobrze, ale miejscami trudno zidentyfikować twarze i wątki. W sumie czegoś jest jakby za dużo i za gęsto. W tym nadmiarze gubi się prawda, a zaczyna pojawiać się efekciarstwo, a w ślad za nim pretensjonalność. Fabuła serialu, zapewne wymagałaby pogłębienia psychologicznego i skupienia na głównych bohaterach. Bo przecież grupa „Pazur" (wzorowana na oddziale „Wapiennik") wykonująca wyroki nie tylko na Niemcach, ale również na Polakach oskarżonych o kolaborację, nie miała w działaniach akowskiego podziemia zadania najbardziej oczywistego i łatwego, nie wzbudzającego emocji. Zapewne nie każdy mógł się czegoś takiego podjąć. Potrzebne były specyficzne osobowości i charaktery egzekutorów. Niby ślady takiej refleksji w serialu są, ale bardzo po wierzchu i bardzo zdawkowe.

„Stulecie Winnych" to saga pochodzącej z podwarszawskiego Brwinowa fikcyjnej rodziny, której losy rzucone są na dramatyczną historię Polski, obie wojny światowe, okres międzywojenny, komunistyczne zniewolenie. Mieszają się bohaterowie wymyśleni z autentycznymi postaciami znanymi z polityki, kultury, sztuki. Serial miał swoją premierę w 2019 roku. Odcinki drugiej transzy pokazywano rok temu. Teraz, 7 marca, rozpoczęto emisję transzy trzeciej. Przyznam, że w latach minionych nie oglądałem uważnie serialu. Jakoś mnie do niego nie ciągnęło, coś mi przeszkadzało. Być może uległem obiegowej opinii, że to „kolejna pisowska produkcja, ojczyźniana i propagandowa". Widziałem jakieś krótkie fragmenty paru odcinków. Ot, i wszystko. Serial obejrzałem dopiero teraz. Od początku lutego, w późnych godzinach wieczornych emitowano kolejne odcinki, potem już po dwa dziennie. Była to „przypominajka" zapowiadająca start nowego sezonu. Muszę przyznać, że serial zrobił na mnie wielkie wrażenie. Przede wszystkim uwiodło mnie aktorstwo Kingi Preis (Bronisława), Romana Gancarczyka (Antoni), Jana Wieczorkowskiego (Stanisław), Mateusza Janickiego (Kazimierz), Lesława Żurka (Ignacy), Stefana Pawłowskiego (Michał), Weroniki Humaj (Ania), Karoliny Baci (Mania), Mariusza Bonaszewskiego (Jarosław Iwaszkiewicz) i wielu, wielu innych. Niektórzy z nich stworzyli niezapomniane aktorskie kreacje. I gdyby nie polityczne napięcia i konotacje z pewnością byłoby to powszechnie dostrzeżone i docenione. A tak? Cóż, zagrali w telewizji Kurskiego. Drugi powód mojego zachwytu to scenariusz i sposób opowiadania wielowątkowej sagi. Serial oparty jest na trzytomowej powieści Ałbeny Grabowskiej, pół Polki, pół Bułgarki (z matki), jednocześnie praktykującego lekarza neurologa, urodzonej w Polsce i mieszkającej nieopodal Warszawy. Jej trylogię przysposobił do filmu sztab scenarzystów z uznaną Iloną Łepkowską na czele. Wreszcie powód trzeci: świetna realizacja, doskonała scenografia i kostiumy. A zdjęcia i reżyseria, zwłaszcza w trudnych sekwencjach wojennych i powstaniowych oraz powojennej, komunistycznej katorgi wznosiły się na bardzo wysoki poziom. W sumie serial przekonał mnie całkowicie, był wzruszający i dojmujący, zmuszał do refleksji. Utrzymywał konwencję i był, (jak na fikcję filmową przecież!) do bólu prawdziwy. Cóż, wzorowa prawda ekranu! Gdybym to ja decydował, który z przywołanych seriali ma dostać wysoką telewizyjną nagrodę w ramach festiwalu „Pamięć i tożsamość" nie miałbym najmniejszej wątpliwości. Nie tylko z powodów realizacyjnych, również ideowych.

Ale teraz łyżka dziegciu do beczki miodu. Boję się o trzeci sezon „Winnych". Obejrzałem pierwszy odcinek i nie przekonują mnie zmiany obsadowe dotyczące dwóch ważnych postaci Ani i Mani. Urszula Grabowska i Magdalena Walach są wybitnymi aktorkami. Do tej pierwszej mam stosunek szczególny, bo ponad dwadzieścia lat temu przyjmowałem ją (po studiach) do „Bagateli", której wtedy byłem dyrektorem. A potem przyglądałem się jak zawodowo dojrzewa, jak radzi sobie z coraz poważniejszymi zadaniami. Magdalena Walach również nie musi udowadniać swojej zawodowej przydatności. Gra dużo, bardzo dużo, może ciut za dużo. Za to świetnie! Ale nic nie poradzę, że stale widzę buzię Ani (Humaj) i Mani (Bacia). To wielki problem z tymi zmianami aktorów wynikającymi ze starzenia się postaci, które kreują. Choć przecież nie zawsze tak musi być. Kinga Preis grała matkę, potem babkę rodu Winnych od początku, aż do śmierci swojej Broni. Postarzano ją znakomicie, podobnie jak Jana Wieczorkowskiego. A przecież partnerzy Ani i Mani nie zostali zmienieni i też będą charakteryzowani na starszych. Ja tak wolę. Bo przyzwyczajam się do ludzi, rzeczy, zjawisk. Niedawno pisałem o podobnym problemie w serialu „Osiecka". Tam też przeszkadzała mi zmiana odtwórczyni głównej bohaterki. I wiele osób zadawało pytanie, która aktorka – Rycembel czy Popławska – zagrała ją lepiej. A takie porównania są bez sensu, zwłaszcza jeśli dotyczą postaci historycznej. Jak zrobić, żeby tego uniknąć?

Niewiarygodna jest ilość seriali produkowanych w Polsce w ostatnich latach. I nawet pandemia koronawirusa nie zahamowała tego zjawiska. Telewizja publiczna, liczne telewizje komercyjne, telewizje internetowe wraz ze swoimi platformami, internetowe serwisy VOD stają się producentami lub dystrybutorami coraz to nowych tytułów. Do tego dochodzą liczne seriale zagraniczne, często topowe, owiane międzynarodową sławą. Nie sposób tego wszystkiego ogarnąć, obejrzeć, porównać. Gubię się przy tak ogromnej podaży, nie tylko ja zresztą. Dawniej kryteria ilościowe i jakościowe były znacznie prostsze. Telewidzowie dzielili się na wyznawców „Stawki większej niż życie" lub na fanów „Czterech pancernych i psa". Stopniowo rosła liczba nowych tytułów. A teraz? Pędzimy do przodu jak oszalali. Jak to wszystko pozbierać? Jak wskazać zwycięzców: aktorów, reżyserów, scenarzystów...? Do tego dochodzą polityczne podziały na lepszych i gorszych, prawdziwych i nieprawdziwych (Polaków, rzecz jasna!). Ale jednak próbujemy klasyfikować coś ponad polityką i wbrew zalewającej nas gigantycznej produkcji.

W ostatnich dniach magazyn Tele tydzień tradycyjnie przyznał Telekamery 2021. Organizatorem było Wydawnictwo Bauer. Jak zawsze decydował plebiscyt publiczności, ich głosy. To dlatego obok postaci kojarzonych z telewizjami komercyjnymi, mogły stanąć postacie z telewizji publicznej, Piotr Kraśko wygrał m.in. z Tomaszem Wolnym (w kategorii Prezenter), a Przemek Kossakowski m.in. z Rafałem Brzozowskim (Osobowość telewizyjna). Dzięki temu nagroda przypadła TVP Kulturze (za 15 lat wzorowej realizacji misji), a w kategorii Juror zwyciężyła Cleo, kojarzona z "The Voice Kids", programem TVP2. Tele tydzień wraz z kapitułą Telekamer starają się, aby rozstrzygnięcia były niezależne, a werdykty publiczności ostateczne i niepodważalne. Chwała im za to! Choć... Nie mogę nie zauważyć, że wszystko jest lekko przegięte w stronę grupy TVN. Prawdopodobnie decydują o tym ci, którzy wysyłają rozstrzygające sms-y, ich preferencje programowe, ich dobór. Jak tu w dzisiejszych czasach zachować całkowitą neutralność, jak wznieść się ponad podziały, skoro Maciej Stuhr, odbierając Telekamerę w kategorii Najlepszy aktor, „przywala" Wiadomościom TVP za to, że te permanentnie „przywalają" jemu? Płakać się chce, bo końca nie widać. A dzisiaj (11 bm.) TVP opublikowała komunikat prasowy, w którym wyraża niesmak skrajnie niewiarygodnym przebiegiem plebiscytu „Telekamery 2021", który jest kpiną z widzów i karykaturą rynku. W odpowiedzi organizatorzy (Wydawnictwo Bauer) przekazali równie stanowcze oświadczenie, w sprawach merytorycznych, nie emocjonalnych. Wrzód stale rośnie i nabrzmiewa. Czy kiedyś pęknie?

marzec, 2021



Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
13 marca 2021