Sernik z Pendereckim

Koronawirus medialnie przesłonił śmierć Krzysztofa Pendereckiego. A chciałbym podzielić się moimi osobistymi wspomnieniami ze spotkań z Mistrzem.

Od pierwszego mojego spotkania z Pendereckim minęło trzydzieści lat. A pamiętam jakby to było wczoraj. Po próbie z orkiestrą w rzeszowskiej filharmonii prosiłem o wywiad dla rzeszowskiej gazety „Nowiny", gdzie pracowałem. Zaczęliśmy rozmawiać. Zwróciłem się do Niego: Panie Profesorze... Szybko przerwał mi, z łagodnym uśmiechem: Ależ proszę tak do mnie nie mówić... - A jak? - zapytałem nieco spłoszony. - Panie Krzysztofie, po prostu... Później kiedy jeszcze czterokrotnie spotykałem się z Nim i robiłem wywiady starannie na to uważałem.

Za każdym razem były to niezwykle kształcące rozmowy, odbywane głównie w rzeszowskiej filharmonii i na zamku w Łańcucie przy okazji Festiwali Muzycznych. Poza treścią dostarczały mi szczególnej pozytywnej energii.

Kiedyś przyjął mnie u siebie w Lusławicach. Rozmawialiśmy dwie godziny, poczęstował domowym sernikiem. - Sam upiekłem! - pochwalił się takim tonem i satysfakcją w głosie jakby mówił o skomponowanym utworze. Albo drzewach w lusławickim parku, które sadził kierując się motywami, jakie w jego wyobraźni służyły pisaniu muzyki. Skutkiem tego spotkania był reportaż „Z Pendereckim w Lusławicach", do przeczytania gdzieś w starych „Nowinach".

Taki był „mój Penderecki" - skromny, ciepły i bezpośredni. A przecież wielki Artysta i bez wątpienia jedna z największych postaci w historii Polski i świata.

Przekonywałem się o tym często zagranicą. Między innymi w dalekim Meksyku, gdzie byłem z Szajną i jego rzeszowskim, już ostatnim spektaklem „Deballage", zrealizowanym w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej. Nie wspominając elit intelektualnych, bo te wiedziały o polskich artystach dużo więcej, ale podczas przypadkowych spotkań ulicznych, zwykli ludzie kojarzyli nas, Polaków, tylko z Janem Pawłem II, i właśnie Pendereckim.

Nic dodać, niczego ująć.



Andrzej Piątek
Dziennik Teatralny
31 marca 2020