Shrek tamtych czasów

- Posiadanie dzieci ułatwia budowę mostu między dwoma rodzajami dzieciństwa, które się w sobie ma. Jedno z nich to własne dzieciństwo, a drugie to to, które obserwuje się wokół siebie. Ja staram się czerpać z dzieciństwa własnych dzieci. Teatr, jaki próbuję uprawiać, to teatr zabawy.

Z Michałem Derlatką, reżyserem spektaklu "Zaczarowana królewna", którego premierę zobaczymy w Starej Aptece Teatru Wybrzeże już 9 lutego, rozmawia Łukasz Rudziński.

Łukasz Rudziński: Na nową bajkę w repertuarze Teatru Wybrzeże trzeba było czekać dwa i pół roku.

Michał Derlatka: To prawda. Robimy pierwszą bajkę od "Przygód Koziołka Matołka", a czwartą w historii obecnej dyrekcji. Pierwsza z nich, "Arabela", była dziełem Pawła Aignera, pozostałe są już mojego autorstwa. Nie zapominajmy, że oprócz spektakli repertuarowych, były też Lekcje Niegrzeczności, których powstało w sumie ponad trzydzieści. Obecnie przygotowujemy je sezonowo z myślą o Scenie Letniej Teatru Wybrzeże w Pruszczu Gdańskim.

Dlaczego zdecydowałeś się na "Zaczarowaną królewnę" Artura Oppmana?

- To efekt prowadzonych przeze mnie od dłuższego czasu rozmów z dyrekcją i odnalezienia złotego środka pomiędzy moimi oczekiwaniami i chęciami a wizją dyrektora. Dramat Oppmana jest materiałem bardzo obszernym, który nadaje się również do tego, by zaprezentować go w częściach na Scenie Letniej w Pruszczu Gdańskim. Nie zapominajmy, że to pełnowymiarowa, pięcioaktowa sztuka, którą na potrzeby spektaklu podzieliłem na cztery części.

Opisując spektakl na stronie Teatru Wybrzeże, użyłeś określenia: "Shrek tamtych czasów".

- Mamy do czynienia z bardzo intertekstualnym tekstem. Ponadto Artur Oppman był w pewnym sensie pionierem w polskiej dramaturgii, bo napisał dramat specjalnie dla młodego widza. Kanwą opowieści jest "Śpiąca królewna", ale autor wplótł tam wiele innych wątków i bawił się różnymi zapożyczeniami. Jedna z głównych postaci wyraźnie inspirowana jest Kotem w butach, pojawiają się też Waligóra i Wyrwidąb. Odnajdziemy tu także tropy historii o Panu Twardowskim, który wylądował na Księżycu. W pewnym sensie jest to więc historia popowa. Oczywiście autor pisał "Zaczarowaną królewnę" 100 lat temu i czerpał z takiego kontekstu, jakim dysponował. Stąd to skojarzenie ze "Shrekiem", bajką ulepioną z odniesień intertekstualnych. Sądzę, że w swoich czasach Oppman był bardzo awangardowy. Czuć w tym tekście potrzebę łamania utartej konwencji.

Podążasz tym tropem w swojej interpretacji?

- Dużo myślałem o tym, co zrobić, żeby nasz spektakl nie był odkurzaniem reliktu, czegoś, mimo wszystko, dość mocno niedzisiejszego. Tekst Oppmana prowokuje do przyjęcia pewnego dystansu. Dlatego zaproponowałem rozwiązanie inscenizacyjne, które narzuca taki dystans w pierwszym kontakcie - nie traktujemy tekstu Oppmana w stosunku "jeden do jednego". Wkładamy go w duży cudzysłów. Staramy się stopniowo wchodzić w całą tę baśniowość "Zaczarowanej królewny" i mocno się w niej zanurzyć.

W "Przygodach Koziołka Matołka" parę wersów stanowiło pretekst do zbudowania całej sceny, a warstwa plastyczna powstawała na oczach widzów jako rysunki ilustrujące przygody Koziołka Matołka. Możemy spodziewać się podobnych rozwiązań?

- Tym razem poszliśmy zupełnie innymi tropami zarówno w warstwie inscenizacyjnej, jak i jeżeli chodzi o metodę pracy z tekstem. Wspomniany już przeze mnie cudzysłów pozwala nam powiedzieć więcej niż to, co zawiera tekst Oppmana. Staramy się korzystać z tej wolności. Stwarzamy pewien "metaplan" narracji, ale pozostajemy wierni tekstowi oryginału. Naszym sukcesem będzie, jeśli uda się wciągnąć publiczność w opowieść a widzowie przestaną zwracać uwagę na ten plan opowieści, śledząc samą baśń.

Robiąc teatr dla młodego widza, myślisz o własnych dzieciach? Kierujesz się ich reakcją?

- Oczywiście. Są one jednymi z pierwszych widzów, którzy oglądają moje przedstawienia. Myślę, że posiadanie dzieci ułatwia budowę mostu między dwoma rodzajami dzieciństwa, które się w sobie ma. Jedno z nich to własne dzieciństwo, a drugie to to, które obserwuje się wokół siebie. Ja staram się czerpać z dzieciństwa własnych dzieci. Jestem na bieżąco z tym, jakie bajki się ogląda, czy o czym rozmawiają pięciolatki w przedszkolu. Wydaje mi się, że teatr, jaki próbuję uprawiać, to teatr zabawy. Kluczowy jest język, jakim zwracamy się do dziecka. Chodzi o to, aby nie być infantylnym, ale znaleźć z młodym widzem jakąś nić porozumienia, poprzez zabawę i opowieść podzielić się doświadczeniem. Oczywiście mam jak każdy własny bagaż doświadczeń i funkcjonuję w kontekście, który dziecko nie do końca zrozumie, ale przecież spektakle dla dzieci oglądają także dorośli. A dzieci lubią dopytać.

"Przygody Koziołka Matołka" były aktorskim żywiołem, zarażały widzów energią sceniczną. Pracujesz nad tym, by tym razem było podobnie?

- Teraz pracujemy inaczej. Wtedy zaczynaliśmy pracę od lektur udramatyzowanych w ramach Lekcji Niegrzeczności. Na potrzeby czytań trzeba było stworzyć zarys spektaklu na szybko. Nie było czasu na głębszą analizę - trzeba było zaufać materiałowi, swojej intuicji i rzucić się na głęboką wodę. Teraz z kolei czasu na analizę było sporo, a czasu na pracę z formą, której w spektaklu będzie bardzo dużo, mamy niewiele. To inny rodzaj energii i zaangażowania. Sami jesteśmy ciekawi, jaki będzie efekt.



Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
7 lutego 2019
Portrety
Michał Derlatka