Siedem rodzajów śmierci według Wyrypajewa

Co najmniej siedem - bo umierają nie tylko postaci (w liczbie sześciu) i nie tylko raz. Na scenie uśmiercony zostaje też temat, zgładzona forma, mimo że w pełnej krasie, w kostiumie od czołowych przedwojennych formalistów. Oszczędzona zostaje tylko sztuka, a właściwie taniec. Prosto z serca Indii, stworzony w samym centrum ludzkich nieszczęść, taniec nietypowy: do słuchania i przeżywania. Taniec "Delhi".

Często się mówi, że siódemka to szczęśliwa liczba. Od pokolenia moich dziadków słyszałam nieraz: "Mam z tobą siedem światów!", co było już negatywnie nacechowanym spostrzeżeniem. W kontekście spektaklu Iwana Wyrypajewa liczba siedem oznacza "o wiele za dużo", a właściwie: o siedem za dużo. Jedno jest pewne - lepiej byłoby nie mieć nic niż mieć to "coś" w siedmiokrotnym powtórzeniu. Bohaterowie sztuki Taniec "Delhi" raczej woleliby nie mieć nic, bo tym "czymś", co mają razy siedem, jest śmierć. W siedmiu jednoaktówkach jest co najmniej siedem rodzajów śmierci.

Ktoś przez głośniki każe wyłączyć telefony, nie rejestrować spektaklu, nie fotografować, zająć miejsce i nie spóźniać się do teatru (szkoda, że nie słyszą tego sami zainteresowani, którzy już na widownię nie wejdą). Ten sam Głos informuje zgromadzoną na Scenie Studio Teatru Narodowego w Warszawie - a niech wybrzmi pełnym zdaniem, a co! - publiczność, że przedstawienie składa się z siedmiu jednoaktówek, pomiędzy którymi przewidywane są krótkie przerwy techniczne. Zastrzeżenie: to nie przerwy dla nałogowych palaczy, to jedynie kilka minut na zmianę dekoracji. Wytrwali zostają. Kurtyna (która zasłania tylko podest ustawiony na scenie, nie zakrywa całej przestrzeni scenicznej) unosi się i oczom widzów ukazuje się wnętrze sali szpitalnej połączonej z poczekalnią dla rodzin pacjentów. Dwa szpitalne łóżka gorszego sortu, gdzie za materac służy kawałek deski, dwa proste stołki i stoliki na kółkach, stojący wieszak na ubrania, biała szafka z medykamentami. Pierwsza jednoaktówka Każdy ruch. Pierwsza śmierć - Aliny Pawłownej, matki Katarzyny. Początek historii o nieszczęśliwej miłości Katarzyny i Andrieja. Kurtyna opada, z głośników wybrzmiewa hałas nagranych oklasków, aktorzy kłaniają się, schodzą, zmiana dekoracji, druga miniatura Wewnątrz tańca. Koniec sceny, kurtyna, oklaski, zmiana dekoracji, Głos: tytuł kolejnej odsłony brzmi Odczuwany jest przez ciebie. I tak jeszcze cztery razy. Gdzieś po drodze kolejne śmierci: samobójcza próba żony Andrieja - Olgi, śmierć Katarzyny, samego Andrieja, wyobrażona śmierć Pielęgniarki, przywołana śmierć Starszej Kobiety, jeszcze raz Aliny Pawłownej, matki Katarzyny, jeszcze raz Katarzyny.

Opowieść jak z melodramatu - w tle leci nawet filmowa muzyka! - dla zaawansowanych w sztuce uwodzenia. Katarzyna (Karolina Gruszka) swoim tańcem oczarowuje Andrieja (Paweł Paprocki), który "jest prawie jak święty", idealny mąż i ojciec, dlatego na jej wyznanie miłości reaguje milczeniem. Cięcie, ciąg dalszy nastąpi w drugim odcinku. Tym razem mężczyzna zmienia zdanie i chce żyć z tancerką, która właśnie dowiedziała się o śmierci matki ("Nic nie czuję, dziwne, w takiej chwili powinnam coś czuć. To nie uczucie, to antyuczucie."). Pozorny happy end. W kolejnej odsłonie widzimy matkę (Aleksandra Justa) w szpitalu (może to reminiscencja z przeszłości?), która rozmawia z córką - kobiety nie są ze sobą w bliskiej relacji, matka nie akceptuje związku Katarzyny. Ponadto Alina Pawłowna za młodu też chciała być tancerką, lecz jej marzenie się nie spełniło. Katarzyna podejrzewa, że matka zazdrości jej talentu. W następnych odsłonach opowieść zapętla się, powraca do tego samego punktu, żeby skończyć się w zupełnie innych okolicznościach. Już nie śmierć Aliny Pawłownej jest powodem, dla którego w szpitalu spotkało się kilka osób - tym razem ktoś inny targnął się na własne życie. A może to właśnie on żyje, tylko pozostali są martwi.

O ile Głos zapewniał nas o koniecznej zmianie dekoracji między jednoaktówkami, o tyle efekty tej metamorfozy są ledwie widoczne. Łóżka zamienione są tylko miejscami, szafka trochę z boku, ale jednak podobnie, stołki są prawie identyczne, więc nie można powiedzieć na pewno, czy ktoś je ze sobą podmienił czy nie, płaszcz powieszony przed chwilą na wieszaku wrócił za kulisy. Podczas tej "niezbędnej" zmiany dekoracji robi się bardzo teatralnie (i bardzo sztucznie przy okazji): kurtyna, jak za starych dobrych czasów, unosi się i opada, a nie rozsuwa na boki, aktorzy sprężystym krokiem wychodzą na dźwięk nagranych owacji. Czemu służy ta forma, zaskakująca tylko za pierwszym razem, która zaraz opatrzy się, znudzi i zacznie irytować? Podobnie jest z historią (powtarzaną i uzupełnianą), jaką na oczach widzów pisze Wyrypajew. Celowo używam tu czasownika w formie ciągłej, niedopełnionej, bo opowieść o miłości i śmierci, banalna, trochę popkulturowa, kończy się wraz z sześciokrotnym opuszczeniem kurtyny i zaczyna zaraz po jej podniesieniu. Może nie kończy się, a jedynie przerywa, żeby zmylić tropy, nie dać widzowi satysfakcji z jej śledzenia. Bo kiedy już wydaje się, że nadążamy za losami pięciu osób - Katarzyna kocha Andrieja, z tego powodu żona Andrieja targnie się na swoje życie; matka Katarzyny ma raka, może dlatego wiadomość o jej śmierci nie robi na córce wrażenia; Pielęgniarka wyobraża sobie własną śmierć, skoro widziała już tyle nie swoich śmierci; Starsza Kobieta zrozumiała, że dobrze przeżyła cudze, a nie swoje życie - opowieść rozwidla się, zaciera ślady, wytycza nowe ścieżki. Temat umiera śmiercią naturalną, historia nie chce się opowiedzieć do końca, ale jak jedna z bohaterek Tańca "Delhi" - targnie się na swoje istnienie. Z uśmierconym tematem postaciom nie do twarzy.

Aktorzy konsekwentnie podążają za pełną manieryzmu, przesady i powagi formą gry. Pozy przyjmowane są niby ot tak, jednak zamiar reżysera jest widoczny jak na dłoni - gesty i ruchy (sceniczna choreografia pomysłu tancerza Leszka Bzdyla) są wyraźnie sztuczne, wystudiowane. Zdecydowane zwycięstwo na tym polu odnoszą Beata Fudalej i Agata Buzek. Pierwsza to znawczyni tańca, krytyk baletowy, w czarnych jedwabiach reprezentuje dystyngowane damy z towarzystwa. Wypowiada się z należną wyższym sferom dystynkcją, zawsze nienagannie ubrana, umalowana, upozowana. Druga to Pielęgniarka tutejszego szpitala, w nieskazitelnie białym kitlu, z teczką w ręku i długopisem w kieszonce, zimna i obojętna, jak anioł śmierci przynosi rodzinom złe nowiny. "Jesteśmy od tego, żeby Państwu pomóc", ale żeby to zrobić, trzeba podpisać te i te papiery, że nie będzie sekcji zwłok i inne takie. Obie kobiety mają na sobie, niczym modelki na wybiegu, przedziwne kostiumy-formy. Powtarzane z uporem i emfazą frazy sprawiają, że postaci są jeszcze mniej żywe, jeszcze mniej realne - to cytaty samych siebie, sprzed chwili, za kilka lat, za moment. Forma obnaża formę, zadaje sobie śmiertelny cios. Taniec "Delhi" w całym swym manieryzmie prowadzi jednak do naturalności. Reakcja na śmierć bliskiej osoby, na wyznanie miłości, na doświadczenie sztuki, na ludzką krzywdę - przyjmuje przecież podobne kształty. Jak chce nas przekonać reżyser - nieustannie realizujemy społeczne wzorce zachowań, kalkujemy jedni drugich, ale może właśnie w tym jesteśmy prawdziwi i naturalni, a konwencja jest nieunikniona, co więcej: oswojona i niegroźna. Trzeba wyśmiać formę, doprowadzić ją do absurdu, żeby wydobyć z niej naiwność i szczerość.

Po złożeniu tytułów siedmiu jednoaktówek otrzymujemy poetycką, melodyjną frazę: Każdy ruch wewnątrz tańca odczuwany jest przez ciebie ze spokojem i uwagą, i wewnątrz i na zewnątrz, i na początku i na końcu, na dnie i na powierzchni snu. "Czy słyszysz jakąś muzykę?" - pyta Katia. Tancerka usłyszała muzykę swojego serca w centrum Indii, pośród ludzkiego nieszczęścia, poczuła ją intensywnie, tak "jakby przyłożyła rozpalone żelazo do swojej piersi". Taniec pozwolił jej wrócić do zawodu po długiej przerwie, zachwycił krytyków i publiczność. Trzeba było wsłuchać się w rytm poruszeń tancerki, w jej rozpacz i zachwyt, żeby zrozumieć sztukę szczęścia. Szczęścia, które bierze się ze swojego przeciwieństwa, sztuki, która ma swoje źródło w codziennych porażkach - i życia wypełnionego śmiercią. Siedem rodzajów śmierci to - jak się okazuje - całkiem niewiele, bo śmiercią może być historia, powtarzalność, "tożsamość", nuda, forma. Ważne, żeby zwłaszcza tej ostatniej nie dać się okaleczyć, żeby zauważyć to, co poza formę wykracza: nieszczęście, smutek, ból. Na tym gruncie może wyrosnąć prawdziwa, żywa sztuka. Jej przykładem jest taniec nazwany na cześć miasta, w którym powstał, Taniec "Delhi".



Karolina Wycisk
www.e-splot.pl
7 kwietnia 2012
Spektakle
Taniec "Delhi"