Skrzypiec tęskny dźwięk

Opera Śląska w Bytomiu zaprezentowała "Manru" Ignacego Jana Paderewskiego. Dodajmy, że data bytomskiej realizacji "prawie" pokryła się ze 108 rocznicą prapremiery światowej, która miała miejsce w Dreźnie 29 maja.

„Manru” Paderewskiego to dzieło niezwykłe. Pomimo tego, że akcja dzieje się w Polsce, dramat dotyczy Cygana, a co za tym idzie całego romskiego świata. Swoją tematyką znacznie odbiega od pojęcia narodowej szkoły operowej. To także jedyna nasza opera, która została wystawiona na prestiżowej scenie Metropolitan Opera w Nowym Jorku. W operze tej, prawie jak u Czajkowskiego, sporo jest romantycznego myślenia. Kompozytor w swojej partyturze często nawiązuje do polskiego folkloru i stosuje odpowiednią skalę w ekspozycji świata Cyganów. Muzyka nasycona jest kolorytem, bogatą harmonią i fakturą. Dziwić może zatem fakt, że tak rzadko dzieło narodowego patrioty powraca na polskie sceny.

Już od początku pierwszego aktu mamy wrażenie inności tej realizacji. Reżyser preferuje oczyszczenie z ludowości, cepeliady i tradycji wystawiania tej opery. Niestety, jednocześnie w znacznej mierze pozbawia głównych bohaterów ich emocji i charakterów. W spektaklu można dostrzec także pewne analogie do wcześniejszych realizacji Adamika,  na przykład Ulana odbiera sobie życie w podobny sposób jak wrocławska Halka, znikając w jasnym świetle, albo ostre jarzeniówki zapalające się w różnych momentach – najczęściej najmniej oczekiwanych - co odejmuje nieco oryginalności zastosowanych w spektaklu środków wyrazu.  Podsumowując, spojrzenie na materię dzieła Laco Adamika do bardzo udanych nie należy.

Wyjątkiem jest akt II - „perełka w czarnej muszli” – gdzie perłą jest reżyseria, a czarną otoczką scenografia. Reżyser doskonale operuje dialogiem Manru i Ulany. To tutaj odmienia się los dziewczyny zakochanej bez pamięci w Cyganie, który ulega wdziękom pięknej Azy. Jednak liczne namowy Jago, do powrotu do taboru powodują u Manru konflikt uczuć, który bardzo dobrze wydobył i wyeksponował Laco Adamik. Za sprawą napoju miłosnego Cygan swoje serce kieruje z powrotem do Ulany.

Szkoda, że tak pięknie wyreżyserowany i zaśpiewany akt scenograf Milan David osadził w nieciekawej dekoracji. Po scenie rozrzucone były telewizory emitujące charakterystyczny szum. Wielka lampa budząca grozę, oświetlała wejście do skromnego pokoju – przyczepy. Jej wnętrze z bielonymi ścianami i jednym łożem także stwarzało ponurą atmosferę. Z całą pewnością jednak ten akt należy uznać za udany i ciekawy szczególnie w warstwie reżyserskiej. Wiele w tym spektaklu dynamizmu i wartkości akcji, choć zdarzały się także momenty, kiedy licznie zgromadzeni artyści nie wiedzieli co mają robić na scenie.

Wspaniale został przygotowany zespół baletowy pod kierownictwem Olgi Kozimali-Kliś, prezentujący ciekawe tańce góralskie. Kostiumy Jany Hauskrechtovej są w „Manru” raczej przeciętne. Można było spodziewać się czegoś więcej, chociażby bogactwa kolorytu romskich strojów czy interesująco kontrastującej z nimi prostoty chłopskich ubiorów.

Dzieło Paderewskiego wymaga doborowej obsady, a zwłaszcza bogatego skalowo tenora. Podczas premierowego wieczoru w partii Manru usłyszeliśmy Macieja Komanderę. Odtwórca tej interesującej roli choć nie zachwycił aktorsko, w II akcie w pełni się rozśpiewał i z łatwością pokonywał karkołomne czasami zakończenia poszczególnych elementów swojej partytury. Błyszczała Joanna Kściuczyk-Jędrusik w roli Ulany, która olśniła publiczność zarówno swoim aktorstwem jak i znakomitym przygotowaniem wokalnym. Z przyjemnością oglądało się jej transformacj na scenie, od niewinnie zakochanej w Cyganie dziewczyny, aż do finałowego samobójstwa z rozpaczy. Śpiewaczka obdarzona jest dramatycznym sopranem z pięknie wyróżniającym się vibrato. Z kolei Urok, w którego rolę wcielił się Adam Woźniak efektownie zaprezentował swój silny baryton. Zdarzały się co prawda momenty, kiedy intensywność jego głosu nieco deformowała całość, ale za to śpiewał niezwykle czysto i z dużym scenicznym zaangażowaniem. Piękna Cyganka Aza (Katarzyna Haras) i Iwona Noszczyk (Jadwiga) w swoich propozycjach zaprezentowały wysoki poziom przygotowania.

Stronę muzyczną spektaklu, którą zaopiekował się Tadeusz Serafin,  można zaliczyć do udanych i interesujących. W zastępstwie dyrektora opery, „Manru” poprowadził Krzysztof Dziewięcki nadając przedstawieniu odpowiedni klimat muzyczny.

Szkoda, że w programie spektaklu nie znalazł się skład orkiestry, ani wzmianka o solo skrzypiec. Dla tej anonimowej osoby należą się brawa za piękną improwizację cygańskiej nuty i oddane emocje. Ponadto mogła podobać się sekcja instrumentów dętych drewnianych i przede wszystkim pierwszy fagot. Zbyt wiele dobrych słów nie można tym razem niestety powiedzieć o chórze, który co prawda brzmiał bardzo dobrze jednak często gubił rytm, co szczególnie mocno dało się słyszeć w końcówkach wykonywanych fraz.

Podsumowując, cieszy fakt, że Opera Śląska podjęła się realizacji tego mało granego u nas dzieła. Pamiętne realizacje w Warszawie czy Wrocławiu pozostawiły trwały ślad w polskiej kulturze poprzez swoje piękne inscenizacje oraz, doborowe obsady. W Bytomiu zobaczyliśmy całkiem innego „Manru” w całkiem nowej inscenizacji i również innym spojrzeniem na zawarty w libretcie dramat. Szkoda tylko, że nowy „oddech” inscenizacyjny chyba jednak zbyt mocno kłóci się z duchem tego libretta.



Maciej Michałkowski
Dziennik Teatralny Wrocław
2 czerwca 2009
Spektakle
Manru