Śmiech czy łzy?

Pomiędzy jedną a drugą częścią widowni rozpięte pstrokate “koło fortuny”. Co przyniesie bohaterom tej sztuki – myślę sobie, wpatrując się w ten magiczny krąg przed rozpoczęciem spektaklu. Na nim nietypowa sofa z trzema siedziskami, wyściełanymi poduszkami – będąca metonimią saloniku mieszczańskiej rodziny sprzed czterdziestu lat. Jaki będzie ten ich jeden dzień?

Sztuka jest o tyle nietypowa, gdyż wyraźnie da się podzielić ją na dwie odrębne części. Pierwsza z nich to swoisty seans psychologiczny, w trakcie którego małżeństwo, borykające się z dzieckiem - rośliną, wylewa wszystkie swoje wspomnienia z nim związane nam, widzom – którzy stajemy się naocznymi świadkami ich zawikłanej historii. Sheila i Bri odgrywają kolejno wszystkie etapy z ich wspólnego życia – granicą normalności był moment narodzenia się niepełnosprawnej córeczki, potem już nic nie było takie, jakie mogłoby być, gdyby nie upośledzona Joe. No właśnie – gdybanie wydaje się być najpoważniejszym grzechem owego małżeństwa – “Gdybym się nie puszczała, to bym miała zdrowe dziecko” – mówi Sheila; “Gdyby można oddać ją do jakiegoś specjalnego ośrodka, to nasze małżeństwo stałoby się inne” – biadoli Bri. W drugiej części sztuki (w psychodramie przybędzie kilku gości, przychodzących w odwiedziny) do gdybania przyłączy się babcia Grace: “Gdyby moja wnuczka była zdrowa, byłaby taka śliczna i mądra”. No właśnie, ale sęk w tym, że Joe nie jest zdrowa i z prognoz wynika, że nigdy nie będzie. Żaden z jej najbliższych nie może pogodzić się z tym faktem. Matka – owszem – przyjęła wyzwanie, jakie rzucił jej los i mężnie niesie swój krzyż, ale nie jest wolna od obarczania się winą za stan Joe. Ojciec, mimowolnie zepchnięty na bok przez Sheilę, w którym na dodatek nadal tkwi coś z maminsynka, jest ogromnie tym stanem rzeczy niepocieszony i w pewnym momencie otrze się o szaleństwo insynuując zabójstwo swej córki. Jego zamiary wobec dziecka zresztą dobrze odzwierciedla oryginalny, angielski tytuł sztuki – “A Day in the Death of Joe Egg”. Andrzej Dopierała w roli Bri niebezpiecznie lawiruje pomiędzy klaunowatością a tragicznością swej postaci. Jeszcze chwila, a przeszarżuje na złą stronę i zrodzi się z tego wszystkiego farsa – myślę sobie – ale na szczęście moment ten nie nadchodzi. Ewa Kutynia natomiast w zupełnie inny sposób wygrywa swoje emocje – kreuje się na zbolałą madonnę, tragiczną Niobe, której dziecku poskąpiono normalnego życia. Świetne ich aktorstwo jest w zasadzie esencją tej inscenizacji. Dorównują im w tym również aktorzy drugoplanowi: Andrzej Warcaba jako reżyser Charlie – ustawiony dosyć wysoko społecznik z ogromnym frasunkiem, wyrysowanym na twarzy, nieudany filantrop, który chciałby pomóc, ale nie wie za bardzo jak. W roli jego nadętej i nieco groteskowej żony Pam – charyzmatyczna Violetta Smolińska. No i uroczo gderająca babcia Grace w wykonaniu Marii Stokowskiej. Każda z tych postaci ma swoją własną emocjonalność i wszystkie razem stłoczone na tak małej powierzchni sceny tworzą niezwykłą mieszankę wybuchową. Krzyczą, gonią się, narzekają, biadolą. Nie mogą, nie potrafią (nie chcą?) się dogadać, ani sobie pomóc. A mała Joe niczym biały anioł siedzi nieporuszona w swym foteliku i kto wie, co o tym wszystkim sobie myśli. Jest przecież prezentem danym od Boga i wszystko, czego wymaga od innych, to bezinteresowna miłość, poświęcenie i opiekuńczość – wydawałoby się, że cechy te wyróżniają nas od innych Naczelnych, ale, jak widać, niezmiernie często trzeba nam o tym przypominać. Próbując odpowiedzieć sobie na pytanie, postawione w tytule, stwierdzam, że jest ono zbyt trudne, bo odpowiedź na nie po prostu nie istnieje – można i zapłakać i jednocześnie się pośmiać. Peter Nichols napisał tę sztukę w konwencji tragifarsy, ma znamiona lekkości, ale boryka się z ważkim problemem statusu społecznego niepełnosprawnych i konsekwencji oraz sensu postępowania i zajmowania się takimi osobami. Istotnie, dialogi i zachowania bohaterów są poniekąd śmieszne, ale często ów śmiech przeradza się w niezbyt twarzowy grymas bynajmniej nie niezadowolenia, ale być może strachu przed stanięciem twarzą w twarz z takim problemem. Siłą sztuki Nicholsa jest to, że nie pozostawia nas obojętnych na to zjawisko, dotknie każdego i każe głębiej się zastanowić nad sensem istnienia tych niezdolnych do samodzielnego życia ludzi. Na koniec spektaklu stwierdziłam z ulgą, że premierę można zaliczyć do tych z rodzaju wyśmienitych, i mam nadzieję, że kolejne premiery, szumnie zapowiadane przez nowego dyrektora artystycznego, okażą się zgoła równie dobre, jak “Jeden dzień” w reżyserii Bogdana Hussakowskiego. Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego w Katowicach, Scena Kameralna, Peter Nichols, "Jeden dzień" ("A Day in the Death of Joe Egg"), reżyseria Bogdan Hussakowski, scenografia i kostiumy: Joanna Braun, asystent reżysera: Violetta Smolińska obsada: Andrzej Dopierała, Ewa Kutynia, Violetta Smolińska, Maria Stokowska, Andrzej Warcaba premiera: 15 grudnia 2007r.

Marta Odziomek, l: martao, h: mod123
Dziennik Teatralny Katowice
28 grudnia 2007