Śmieszno-smutny moralitet

Premierze towarzyszyły salwy śmiechu i brawa. Autorski spektakl Pawła Kamzy podobał się publiczności, a równocześnie stał się przedmiotem ostrych popremierowych sporów, co do jego kształtu, wartości i ukrytych w nim znaczeń. Wielopiętrowość i wielowątkowość to cechy tego komediodramatu, w którym humor, erotyka i ludzkie dramaty splatały się z pytaniami natury teologicznej

Centralną postacią dramatu jest ksiądz Edward (Bartosz Bulanda), młody i życzliwy ludziom proboszcz, na głowę którego zwala się taki ogrom własnych i cudzych problemów, że staje wobec nich bezradny. W ostateczności samobójczo ginie przygnieciony ich nadmiernym ciężarem. Czy jednak grzeszy tylko na skutek bezradności wobec wydarzeń (w tym interpretacji domniemanego cudu), czy także w imię chrystusowej ofiary za cudze grzechy?

Ta i inne interpretacyjne niejednoznaczności to cechy legnickiego spektaklu. Niedoszły zakonnik Paweł Kamza, niczym Dan Brown w słynnym „Kodzie Leonarda da Vinci”, podrzuca symbole i znaki stawiając widza w sytuacji tropiciela i odkrywcy. Rozrzuca na scenie puzzle, które samemu trzeba poskładać. Potrzeba do tego ochoty, dobrej woli i determinacji, przyda się także odrobina wiedzy. Odmiennie jednak niż w puzzlach, do końca pozostawi widza w niepewności, czy złożony obraz to ten jedyny i właściwy.

Już pierwsza scena przedstawienia każe podążać odległym historycznie tropem, a w młodym księdzu widzieć współczesną inkarnację Zbawiciela. Oto, przy dźwiękach aramejskiej modlitwy, dwie odziane w czarne koronki rudowłose kobiety (Anita Poddębniak i Małgorzata Urbańska), dokonują rytualnego obmycia nagiego ciała, by oczyszczone z ludzkich brudów i grzechów mogło przywdziać księżą sutannę. Kim są te kobiety, które przywodzą na myśl nazarejskie kapłanki, a może wprost Martę i jej bardziej znaną siostrę Marię Magdalenę? Czy ich oddanie wskazuje na nie, jako pierwszych apostołów nowej wiary, apostołów wykluczonych później z kapłaństwa i sprowadzonych do patriarchalnej służebności dzięki zatarciu prawdy?

O tę właśnie prawdę (hipotezę?) wypartą z kanonicznych ewangelii upomni się w rozmowie z proboszczem Ada (Joanna Gonschorek), szefowa kampanii wyborczej lokalnej prezydent, osoba raczej niewierząca i wielce krytyczna wobec dogmatów i Kościoła. „Pamięta ksiądz, dzięki komu chrześcijaństwo w starożytności wygrało z innymi religiami?” – zapyta retorycznie.

Wbrew temu co powyżej, „Pierwsza komunia” nie jest jednak dramatyzowaną opowieścią teologiczną, choć nie unika pytań o znaczenie tego sakramentu dla współczesnych Polaków i ich Kościoła. To raczej obyczajowy, śmieszno-smutny moralitet z elementami psychodramy i zaskakującą dozą erotyki. Zawiedzeni jednak będą ci, którzy szukać będą w nim skandalizującej i antyklerykalnej krytyki komunijnych obyczajów, które sakrament sprowadziły współcześnie do rytualnego pokazu mody, licytacji na prezenty i wystawnego przyjęcia. Nieprzypadkowo sama komunia, jak i przystępujące do niej dzieci, są w spektaklu nieobecne.

Ważniejsze w spektaklu wydaje się pytanie o język, jakim o sprawach fundamentalnych dla wiary posługują się owieczki i ich pasterze. „Zapomnijmy o Bogu z lekcji religii” – mówi w pewnym momencie proboszcz, pytany przez patologa (Robert Gulaczyk), czemu służyć ma „ten cały liturgiczny cyrk”. Czy kluczowe dla chrześcijaństwa dogmaty da się bowiem wypowiedzieć słowami, które są wytworem rozumu? Czy chleb i wino przyjmowane sakramentalnie to naprawdę Ciało i Krew Chrystusa, komunijny symbol przyjmowania Boga, zbawienia i nieśmiertelności?

„Znam osobę, która nie jest w stanie przyjąć komunii, bo słowa „oto krew” przypominają jej sceny ze świniobicia” – mówi księdzu zdradzający żonę i lubiący „te rzeczy” w damskich fatałaszkach, masażysta Edward (Paweł Wolak). Bo przecież gdyby chleb zamienić na pizzę, a wino na colę, to „dzieci cię pokochają i zrozumieją, o co biega w Kościele”.

Dla wielu bohaterów spektaklu Kościół to nie tyle społeczna wspólnota w wierze, ale jedna z ważnych instytucji, które można i warto wykorzystywać instrumentalnie. Tak czyni ubiegająca się o prezydencką reelekcję Amelia (Magda Biegańska), która komunię adoptowanego syna oraz autorytet proboszcza zamierza wykorzystać w wyborczej kampanii. „W czasie wyborów damy spokój Kościołowi. Potem się nimi zajmiemy…” – doradza cynicznie szefowa prezydenckiego sztabu, podkochująca się z nadzieją w mężu pani prezydent. Podobnie instrumentalnie, jako na instytucję władzy, patrzy na Kościół ich ideowy i polityczny przeciwnik, inżynier ekolog i klerykał Emil (Wojciech Kowalski), który namawia księdza do kandydowania na prezydenta, bo chciałby powrotu Polski czasów prymasów interreksów, biskupów senatorów i pełnego sojuszu „tronu i ołtarza”.

Kościół przedstawiony przez Kamzę jest instytucją w poważnym kryzysie. Jest świadkiem i depozytariuszem grzechów i skrywanych tajemnic swoich podopiecznych, nie jest jednak w stanie im pomóc. Ci szukają zatem terapii i ratunku wśród modnych współcześnie szamanów psychologii i psychomanipulacji (aż dwukrotnie, w tym finałowo z udziałem całego zespołu, odgrywane są w przedstawieniu seanse tzw. ustawień rodzinnych metodą Hellingera; w roli Alicji, psychoterapeutki, kochanki masażysty i męża pani prezydent w jednym, Magda Skiba). Cóż, wszyscy mają sporo za uszami wszak wywodzą się od wygnanych z Raju grzesznych prarodziców (w konsekwencji wszystkie postaci dramatu mają imiona na A i E).

Zapyta zatem ktoś – nie bezzasadnie – z czego śmiali się (i to często) widzowie spektaklu? To proste. Na wszystko, co powyżej, nanizano pełne humoru scenki rozegrane niczym kabaretowe skecze. Najzabawniejszy był brawurowy lot „Aurorą”, mięśniolotem na wzór machiny latającej Leonarda da Vinci (czyżby jeszcze jedna podpowiedź autora?), w stylu dziecięcych zabaw rozegrany przez tercet Grzeszczak-Wolak-Bulanda. Nie pierwszy raz legniccy aktorzy dowiedli, że najlepiej czują się w konwencji komediowej. Dodajmy do tego scenki pełne erotyki (w tym seks pod prysznicem, a nawet na stole… do sekcji zwłok), a uzyskamy odpowiedź, dlaczego widzowie nie mieli prawa się nudzić. Nawet, jeśli nie wszystko w spektaklu było czytelne i konsekwentne, a w nawale wątków można się było pogubić.

Pomyśleć, że wszystko zaczęło się od inwazji przenoszących bakterie krocionogów, zalecanych obostrzeń sanepidu, a w efekcie dylematu przed którym stanął proboszcz: zmienić uświęconą formę przyjmowania komunii czy jej termin, narażając się w tym przypadku na zdecydowany opór rodziców (bo przecież wszystko przygotowane) i tych, dla których jej pierwotny termin doskonale wpisywał się w wyborczą strategię. Jakby tego było mało, w kościele pojawił się arogancki strażak Emanuel (Rafał Cieluch) wynajdujący kolejne zaniedbania ze sfery ochrony przeciwpożarowej…

Ciekaw jestem, jak na legnickie przedstawienie spojrzeliby - i jak by je ocenili - księża i hierarchowie. Szkoda, że żadnego nie widziałem na premierze. Naprawdę szkoda.



Grzegorz Żurawiński
@kt - Legnicki Serwis Teatralny
20 grudnia 2010
Spektakle
Pierwsza komunia