Smutek i melancholia, czyli marcheweczkę ciach, ciach, ciach...

„Chciałbym wreszcie umrzeć" – powiada Samotny George, gdy już wreszcie zacznie mówić. Przedtem na scenie królowało milczenie, enigmatycznie tylko przerwane tyradami Prelegenta. Objaśniał on skomplikowany przypadek Samotnego George'a, który z mozołem i nostalgią kontempluje zastany świat i mierzy się z upływem czasu.

Jego story stanowi ciąg melancholijnych wspomnień, jeremiad i złorzeczeń. „Zrobił jeden krok w stronę okna, urodził się Mozart, zrobił drugi krok, zaczęły się zdjęcia do 'Amadeusza' "- tak definiuje los swojego bohatera Bonn Park, koreański autor sztuki pt. „Smutek i melancholia. Realne umieranie, tak wyczekiwane przez Samotnego George'a, wprawdzie nie dokonuje się przy otwartej kurtynie, lecz oczekiwanie na nie determinuje akcję dramatu wystawionego w stołecznym Teatrze Dramatycznym. Można odnieść niemal wrażenie, iż reżyser widowiska do spółki z jego autorem postanowili na scenie konsekwentnie zabijać czas przy pomocy niezłego duetu aktorskiego.

Zdzisław Wardejn i Waldemar Barwiński dokonali na tym polu tak wiarygodnego współuczestnictwa, że widz, który nie pójdzie tropem przenikliwych myśli Bonn Parka, szybko ulegnie zmysłowym klimatom, zapadając w nieuniknioną drzemkę. Jeśli tego nie uczyni, to chyba tylko na skutek aktywnej obecności osobliwego rekwizytu. Samotny George gotuje oto na scenie całkiem aromatyczny żurek. Jego zapach roznosi się po widowni i skłania do licznych całkiem nieteatralnych refleksji. Samotny George zresztą notorycznie przysypia w fotelu na tyle sugestywnie, że i tak nieprzesadnie dynamiczny tok sztuki słabnie z minuty na minutę. Spektakl jest awizowany jako komedia, ale realizatorzy bodaj nie nalegają, by owo zapewnienie traktować dosłownie. Spod całej masy intelektualnych wykwitów, jakie padają ze sceny, nie wychynie raczej nic śmiesznego. Otwartym pozostanie pytanie, czy ubrane w dość pretensjonalno-mentorski gorset przesłanie sztuki da się przełożyć na język konkretów. Inny to wszelako przypadek niż gonczarowowskiego „Obłomowa". W „Smutku i melancholii", o ile wierzyć autorom, sprawa tyczy depresji i niemocy z niej wynikającej. Podjęcie takiej tematyki z gruntu bywa karkołomne i narażone na ryzyko utopienia spektaklu w niekontrolowanym dryfie. A jednak jakaś myśl płodna niewątpliwie unosi się nad sceną. Zdefiniować i zrekapitulować będzie ją jednak ciężko. Nawet najbardziej wysublimowane treści podjęte w tej historii mogą okazać się zbyt nieprzystawalne do przyciężkiej formy.

„Już nic więcej nie powiem, chyba tak będzie lepiej"- podsumuje swoje zabiegi nadania istotnej rangi tekstowi Bonn Parka Samotny George. Lapidarna ta konstatacja celnie wykazuje bezradność reżysera w zmaganiu z niełatwą materią meandrów scenariusza. Nie przekreśla go jednak całkowicie, pod warunkiem, że w miarę dojrzewania i ogrywania sztuki jej autorzy tchną nowe życie w jej bohaterów. Wojciech Młynarski napisał kiedyś piosenkę pt „Żurek". W dużym skrócie gotowanie tytułowej zupy było dla autora tego przeboju panaceum na rozmaite troski i udręki dnia codziennego. W spektaklu warszawskiej sceny „Przodownik" żurek nie stanowi bytu samego w sobie, ale nie sposób sobie wyobrazić sztuki w oderwaniu od jego obecności. Choć dojmująca woń nie pomoże skupić uwagi na istocie przedstawienia, to i zbytnio go nie wypaczy. Resztę można sobie przecież dośpiewać. „Marcheweczkę ciach, ciach, ciach..."



Tomasz Misiewicz
dla Dziennika Teatralnego
1 lutego 2019