Sprawiedliwość jest bosa

Przypadek Niepojętego przypadku... jest doprawdy niepojęty. Nie stawia pytań ani nie próbuje udzielić odpowiedzi. Nie szuka wzorców, nie odwołuje się do idei. Jest raczej studium pewnego przypadku - opartego na rzeczywistości, choć rzeczywistością nie będącym. Komicznym, choć w wymowie wielce pesymistycznym. Prezentacją przywar, dobrowolnej ślepoty, irracjonalnych decyzji, absurdów życia społecznego, wewnętrznej skrajności charakterów. Czegoś, co Witkacy nazwałby "dziwnością istnienia".

Biorąc na warsztat teatr półamatorski, studencki, rzetelny obserwator zmuszony jest przyjąć dość szczególną perspektywę. Zaakceptować pewną umowność formy, ułomność odbioru, przerysowanie elementów, specyficznie schizofreniczny dystans, dzielący aktorów od publiczności. Schizofreniczny – bo mimo iż aktorzy wywodzą się niejednokrotnie z tego samego środowiska co widownia, jest ona mniej skora uwierzyć temu, co w scenicznej grze zaprezentować pragną osoby, które na co dzień spotkać mogą na uczelnianych korytarzach. Dopiero wtedy można spektakl obiektywnie ocenić.

Konstrukcja treści tegoż jest zaś wielce nietypowa. Paradoksalnie wydaje się, że głównym bohaterem spektaklu nie jest bynajmniej tytułowy Simon Mol (w tej roli Tymon Kokoszka). Ów zmarły przed trzema laty na AIDS czarnoskóry uchodźca, podający się za politycznego bojownika, a przez wiele lat znany w Polsce antyrasista, publicysta i kulturowy animator, w opisach spektaklu występuje jako jedyna osoba rzeczywista. Tymczasem to właśnie jego postać wydaje się być może nie tyle tajemnicza, co niezrozumiała i wyobcowana – nie tylko z realności, ale i emocjonalnej konstrukcji osób dramatu. W Niepojętym przypadku… właściwie nie zdecydowano się na próbę odpowiedzi na najbardziej zajmujące w tej historii pytanie – jak można świadomie zarażać inne osoby, także te wyjątkowo bliskie, wirusem HIV? Przyjmuje się tu za to inną perspektywę, dużo bliższą zarówno widzowi, jak i naszej sytuacji społecznej, pytając jak to możliwe, że aż tyle osób w Simona uwierzyło i tak bezgranicznie mu zaufało?

Niewątpliwie najbardziej przekonywującą i intrygującą zarazem postacią jest Jurand (doskonale wyrazisty w tej roli Maciej Sobstyl). Jako wieloletni przyjaciel Simona pełni on rolę swoistego narratora tej opowieści. A bajarzem jest wielce ironicznym i spostrzegawczym – choć w toku spektaklu przekonać się można, że odpowiedniego dystansu względem samego siebie jeszcze się nie zdołał nauczyć. I to jego emocjonalność powoduje, że historii Simona słucha się jednak z pewną perwersyjną przyjemnością.

Spektakl bez większego skrępowania można by zresztą uznać za prześmiewczy. Choć dość stereotypowo, to jednakże wyraziście i trafnie ukazuje przywary polskiego (a może już nie tylko polskiego?) społeczeństwa. Uosobieniem „sprawiedliwości” staje się więc bosonogi prokurator (Dawid Opala), wierzący w magię liczb i marzący o „Sprawie”, która da mu sławę celebryty. Oto kobiety sukcesu, sprawiające wrażenie osób, które wiedzą czego chcą – a w istocie Simon z łatwością manipuluje nimi łatwiej jeszcze, niż ułomnymi na umyśle. Współsprawcą całego tego zamieszania jest w końcu typowy dziennikarzyna (Mateusz Latopolski), który zamiast obiektywnie opisywać rzeczywistość, stwarza ją według własnego zamysłu – do tego wręcz stopnia, że sam zaczyna w nią wierzyć.

Opowiedziana w Niepojętym przypadku… historia nie daje nam jednoznacznego morału. Ukazuje za to, jak w sprzyjających okolicznościach z piekła da się wznieść do pozycji wręcz półboskiej, i że jeszcze łatwiej jest z tej pozycji zlecieć na głębszy jeszcze poziom niż uprzednio. Z pesymistycznym, groteskowym zacięciem, w sposób niepojęty opisuje wydarzenia doprawdy trudne do pojęcia. I chyba o to właśnie zespołowi Teatru Wolandejskiego chodziło.



Marek Skrzetuski
teatrakcje.pl
9 stycznia 2012