Star Wars Movies - cz. 2

Trzy lata po premierze „Nowej Nadziei", Lucas rozpoczął realizację kolejnej części Sagi. Wtedy, to po raz pierwszy (i nie ostatni), doszło do zmiany na stanowisko reżysera. Odpowiedzialność za kierunek, w jakim miała pójść V, wziął na siebie Irvin Kershner, podczas gdy Lucas został jej głównym producentem oraz współpracował m.in. z Paulem Hirschem i Marcią Lucas przy montażu i pisaniu scenariusza.

„Imperium Kontratakuje", pojawiło się na ekranach kin 17 maja 1980 roku i z miejsca stał się prawdziwym przebojem. Swoją popularnością przebija nawet wcześniejszą część IV, a także następną część VI. Był to bardzo udany sequel, kontynuujący wcześniej napisaną historię, z tą różnicą, że nadał jej o wiele mroczniejszy ton.

Kilka lat po zniszczeniu Gwiazdy Śmierci, Luke Skywalker, Leia Organa i Han Solo przyłączają się do Sojuszu Rebeliantów, walczących z wciąż potężnym Galaktycznym Imperium i szukają schronienia. Bezpieczną ostoję znajdują na lodowej planecie Hoth.

Jednak Imperium szybko odnajduje bazę, przez co rebelianci muszą uciekać.

W międzyczasie Luke, za namową ducha Obi-Wana-Kenobiego, udaje się na planetę Dagobah, żeby odnaleźć Yodę, (Frank Oz) ostatniego z Wielkich Mistrzów Jedi, żeby pobierać od niego nauki. Natomiast Han, Leia, Chewie, C-3PO i R2-D2, uciekają na planetę Bespin, do dawnego przyjaciela Hana - Lando Calrissiana (Billy Dee Williams). Wkrótce Darth Vader, na rozkaz Imperatora Palpatine'a (Clive Revil), musi odszukać młodego Skywalkera, który stanowi realne zagrożenie dla jego rządów.

Bardzo dobrym posunięciem, zarówno ze strony reżysera jak i samego Lucasa było to, że „Imperium Kontratakuje" poszedł w zupełnie innym kierunku, całkowicie wyróżniając się od swojego poprzednika. Co prawda, kontynuował on dalsze losy walki sił dobra z siłami zła, ale dodano mu nieco poważniejszy i mroczniejszy ton. Jest tu więcej dramatu, a także więcej wątków psychologicznych, o czym świadczyć może fakt, że Darth Vader okazuje się być ojcem naszego głównego bohatera. Ostatnie sceny filmu, kiedy to po ucieczce Luke'a, mroczny lord stara się, poprzez moc, nawiązać kontakt ze swoim synem. Jest to o tyle ciekawe, że nie wiemy, co tak naprawdę odczuwa Vader. Jego twarz, ukryta pod czarną maską, uniemożliwia nam zobaczenie emocji. Nie wiemy, czy jest zawiedziony tym, że Luke nie zwrócił się w kierunku Ciemnej Strony Mocy, którą reprezentował. Czy może jednak czuje ból i żal z powodu niewiedzy, że miał syna? Targają nim różne myśli, tocząc walkę z samym sobą, co tylko dodaje V części dramatyzmu. Tutaj różnice między dobrem i złem, nie są aż tak bardzo oczywiste, jak było to w „Nowej Nadziei". Ta niejasność tylko nadała postaciom trójwymiarowego charakteru. W jednej ze scen na Dagobah, kiedy Luke walczy z Vaderem na bagnach, widzimy jak cienka jest linia między Jasną a Ciemną Stroną Mocy.

Gdy ktoś jest dobry i używa siły w celu ratowania innych, szybko może sam stać się tyranem i czynić więcej złego. Dzięki temu film nabiera bardziej filozoficznego aspektu.

Sama fabuła nabrała znacznie poważniejszego kształtu –między Hanem a Leją iskrzy romans, Luke poprzez ciężką pracę uczy się wykorzystywać Moc. Tak samo jest w przypadku postaci Mistrza Yody, który co prawda jest kukiełką przypominającą Muppeta, lecz mimo
to do dziś robi na widzach wielkie wrażenie. Szczególnie, gdy animator kukiełki porusza całe ciało małego, zielonego kosmity. Mamy wrażenie, że Luke rzeczywiście prowadzi dialog ze starym mistrzem nie tylko dzięki znakomitym efektom, ale również dialogom i aktorstwu. W prequelach oraz w edycjach zremasterowanych wersję kukiełkową Yody zastąpiono wersją komputerową, która, nawet, gdy sprawiała wrażenie rzeczywistej, to jednak mamy wrażenie, że tylko na taśmie filmowej.

W filmie pojawiły się również postacie drugoplanowe, które dzisiaj większość fanów uwielbia nawet bardziej, niż głównych bohaterów. Tak jest w przypadku Boby Fetta, jednego z pięciu łowców nagród, którzy pojawili się w „Imperium Kontratakuje". Wiele lat później, dzięki książkowym adaptacją, grą komputerowym i serialom telewizyjnym, postacie łowców nagród zyskają na znaczeniu, czego najlepszym przykładem jest mini-serial produkcji Disneya, „Mandalorian" (2019). No dobrze, mamy tu jedną wzmiankę o „Gwiezdnych Wojnach", które wyszły ze studia Walta Disneya i o której można powiedzieć dobre rzeczy, ale to tylko wyjątek, potwierdzający regułę.

VI Powrót Jedi

Po wielkim sukcesie „V Imperium Kontratakuje", przyszedł czas na wyprodukowanie kolejnej, ostatniej części „Starej Sagi", pt. „VI Powrót Jedi" (1983) w reżyserii Richarda Marquanda. Lucas, podobnie jak w przypadku części V, współtworzył scenariusz, był głównym producentem oraz miał pełną kontrolę nad ostatecznym montażem. 

Chociaż VI jest tak samo dobrze skonstruowana i podobnie jak jego poprzednik ma świetną fabułę, to jednak znaczna część fanów uważa go za nierówny i miejscami nawet gorszy od pozostałych (ale nie tak zły, jak „I Mroczne Widmo"). Moim zdaniem, ta opinia jest zbytnio przesadzona. Pewnie, że w „Powrocie Jedi" są sytuacje, które i mnie się nie spodobały –stworzenie rasy Ewoków, małych, niedźwiedziopodobnych obcych istot to rzeczywiście jedna z rzeczy, jakiej nie mogę zrozumieć.

W VI części Sagi, walka między Imperium a Rebeliantami, ma osiągnąć punkt kulminacyjny, a budowa drugiej Gwiazdy Śmierci, zbliża się ku końcowi (Znowu!).

W między czasie nasi bohaterowie, Luke, Leia, Lando Calrissian i Chewie udają się na Tatooine, aby uwolnić Hana Solo z rąk Jabby the Hutta, ślimakopodobnego, wpływowego gangstera, będącego de facto właścicielem pustynnej planety. Rebelianci, chcąc jak najszybciej zakończyć rządy Imperatora (Ian McDiarmid), zamierzają nie dopuścić do ukończenia budowy Gwiazdy Śmierci. Dzielą się na dwa oddziały - jeden przeprowadza akcję dywersyjną na księżycu Endor, a drugi atakuje bezpośrednio bazę Imperium. Luke udaje się z Rebeliantami lecącymi na Endor. Przeczuwa, że jego przeznaczeniem jest ponowne zmierzenie się z Vaderem i uratowanie całej Galaktyki.

Ostatnia część Sagi, jak możemy się domyśleć, w końcu miała odpowiedzieć widzom na nurtujące ich pytania: „Czy Rebeliantom uda się w końcu pokonać złowrogie Imperium i uzyskać tym samym wolność? Czy Luke Skywalker zadecyduje, w którą stronę ma podążyć – czy podobnie jak jego ojciec, ma wkroczyć na ścieżkę Ciemnej Strony Mocy, z której niewielu może powrócić? Czy jednak zdecyduje się pozostać po Jasnej Stronie Mocy, przy czym raz na zawsze uda mu się pokonać Imperatora, który niewątpliwie uosabia najgorsze wcielenie zła?

Na całe szczęście, zakończenie Starej Sagi, jest w pełni satysfakcjonujące.

Film oczywiście ma swoje słabe strony, a najpoważniejszą z nich jest nadmiar wątków pobocznych. Szczególnie widoczne jest to w scenach w Pałacu Jabby, które wydają się ciągnąć w nieskończoność. Myślę, że gdyby dało się pominąć ten wątek, to reszta część „Powrotu Jedi" tylko by na tym zyskała. Co się tyczy postaci Jabby Hutta, to oczywiście jest on jedną z najciekawszych i najfajniejszych postaci w uniwersum Gwiezdnych Wojen.

Pojawił się w wielu późniejszych interpretacjach komiksowych, książkowych czy w grach komputerowych. Dlatego „Powrót Jedi" naprawdę mógłby się bez niego obejść.

Nawet wcześniej wspomniane Ewoki lepiej służą filmowi, niż wątek w pałacu „Ojca Chrzestnego" Galaktycznego Podziemia. I wiem, że większość ludzi może się z tym nie zgodzić, ale wątek Ewoków jest o tyle ważny, że to właśnie one pomagają rebeliantom w walce z imperialnymi szturmowcami. Ma to realny wpływ na dalsze wydarzenia.

W pewnym sensie, możliwe, że wbrew zamysłom samych twórców, wątek bitwy między szturmowcami a Ewokami, nadaje filmowi morału ekologicznego. W końcu Ewoki, stworzenia leśne, walczą z żołnierzami Imperium, reprezentantami zaawansowanego technologicznie molocha. Jednak, co by nie mówić, postać Jabby jest świetnie napisana i posiada własną, niepowtarzalną osobowość (ziszczenie „Ciemnej Strony Amerykańskiego Snu").

Dlatego ludzie nie zwracają uwagi na tego typu mankamenty. Oczywiście, są inne bezsensowne sceny, jak chociażby pościgi na latających skuterach, no i wątek „ponownego" zniszczenia Gwiazdy Śmierci, której scena niczym się nie różni od tej z „Nowej Nadziei".

Dobra, a dlaczego ten film jest dobry? Bo posiada jedne z najlepszych efektów specjalnych, jakie można było stworzyć na początku lat 80-tych XX wieku, w produkcjach science fiction. Podobnie jest z dramatycznymi wątkami fabularnymi. Pod tym kątem, film kontynuował wątek zapoczątkowany w „Imperium Kontratakuje". Śmierć Yody, który podobnie jak Obi-Wan, jednoczy się z mocą (ta scena sprawiała, że miałem w oczach łzy, będąc jeszcze dzieckiem), konfrontacja między Vaderem a jego synem, czy chociażby moment, w którym widz dowiaduje się, że Leja Organa, to tak naprawdę siostra Luke'a.

Co prawda, jeszcze w „Imperium Kontratakuje", mieliśmy scenę, w której Yoda rozmawia z duchem Kenobiego i mówi, że istnieje jeszcze jedno dziecko Vadera (taki mały spojler przed premierę kolejnego filmu). No i postacie drugoplanowe, Imperator, odgrywany przez Iana McDiarmida, który w tę postać wcieli się także w prequelach na początku XXI wieku, jest niesamowity. Niby niepozorny, kruchy, delikatny starzec, lekko zgarbiony, pomarszczony, z żółtymi tęczówkami i z łamiącym głosem, okazuje się być wcielenie Ciemnej Strony Mocy.
W momencie, kiedy Luke stoi przed jego majestatem, zdaje sobie doskonale sprawę, że ma on do czynienia z wiekowym, ale bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Złoczyńcą manipulującym innymi od wielu lat, jeśli nie wieków. Walka między Vaderem i Lukiem, a tak naprawdę między Vaderem, Lukiem i Imperatorem, ponownie rozgrywa się w sferze psychologicznej.

Gra aktorska, atmosfera, dialogi i muzyka – wszystko pasuje do siebie, tworząc idealną całość.
Po premierze „Powrotu Jedi", na najnowszą część musieliśmy czekać aż do roku 1999. Większość fanów długo oczekiwała powrotu na wielki ekran „Nowej Sagi", a jeszcze większy entuzjazm wywołał fakt, że Lucas osobiście powrócił do reżyserii. Innymi słowy, mieliśmy mieć do czynienia z dziełem, wykreowanym całkowicie przez jego twórcę, bez ingerencji osób trzecich. I wiele osób nie spodziewało się aż takiego rozczarowania, a sam Lucas zapewne nie spodziewał się aż tak ogromnej fali krytyki pod swoim adresem.



Michał Pawlak
Dziennik Teatralny Warszawa
7 lipca 2021