Star Wars Movies - Stare vs. Nowe cz. 1

Oprócz tego, miała ona realny wkład na rozwój technologii, biznesu, a nawet na ukształtowanie nowego ładu politycznego pod koniec XX wieku. W ciągu ostatnich 4 dekad powstało 7 pełnometrażowych filmów, ponad 130 gier komputerowych i planszowych oraz 350 książek, nie licząc masy kolekcjonerskich zabawek, czy innych suwenirów.

Lecz, pomimo faktu, że dotychczas nakręcono tylko 7 filmów pełnometrażowych, opowiadających historie odwiecznej międzygalaktycznej wojnie pomiędzy siłami dobra i zła, to większość miłośników (wręcz fanatyków) ST, nie może pogodzić się z powstaniem nowych produkcji, które znacznie różnią się od tego, co mogli zobaczyć w latach 70-tych i 80-tych XX wieku. Umówmy się, nabijanie się z tzw. „Nowej Trylogii Gwiezdnych Wojen" (1999-2005), stało się banałem. Większość fanów, niekoniecznie tych „konserwatywnych", jest wielce niezadowolona z powstania kinowych prequeli, nie wspominając już o współczesnej Trylogii, nazywanej przez złośliwych, „Trylogią Disneya" (2015 – 2019).
W porównaniu ze „Starą Trylogią", nie mają one po prostu szans startować w zawodach. Przynajmniej, jeśli chodzi o zarys fabularny.

Jednak, nie mogę się zgodzić z tym, że „Nowa Trylogia" – „Część I, II i III", po prostu jest zła, bo nie jest taka, jakiej większość fanów oczekiwała po premierze filmu „Powrót Jedi" z 1983 roku. To, że jakiś film lub cała seria jest zła z punktu widzenia scenariusza, wcale nie oznacza, że nie ma w niej żadnych pozytywnych rozwiązań. Kiedy pod koniec lat 90-tych, Lucas poinformował o tym, że zamierza stworzyć kolejną serię Star Wars, nikt się nie spodziewał, że zrobi wszystko od podstaw, łącznie ze stworzeniem nowego uniwersum.

W dzisiejszym artykule, przyjrzymy się Starej i Nowej Lucasa, porównując wszystkie ich wady i zalety. Nie skupimy się na „Trylogii Disnejowskiej", pomimo, że współcześnie wywołuje równie wielkie kontrowersje, to jednak nie miała ona tak wielu negatywnych odbiorców, w porównaniu z filmami, będącymi artystyczną wizją George'a Lucasa.

Początki Gwiezdnej Sagi – „IV Nowa Nadzieja"

Zaczniemy od omawiania „Starej Trylogii", w których porównamy jej wady oraz zalety.
„IV Nowa Nadzieja", miała swoją premierę 25 maja 1977 roku.
Akcja filmu dzieje się 19 lat po upadku Republiki Galaktycznej i powstałego na jej gruzach Imperium, które w żelaznej ręce trzyma niemal cały wszechświat. Mała grupa Rebeliantów podejmuje walkę kradnąc tajne plany niebezpiecznej broni, jaką jest tzw. „Gwiazdy Śmierci", zdolna do niszczenia całych planet. Najbardziej zaufany sługa Imperatora - Darth Vader musi odzyskać plany i odnaleźć ukrytą bazę buntowników. Księżniczka Leia Organa (Carrie Fisher) - wzięta do niewoli przywódczyni Rebeliantów - wysyła sygnał z wezwaniem pomocy, który zostaje przechwycony przez zwykłego chłopaka z farmy - Luke'a Skywalkera (Mark Hamill). Wychodząc naprzeciw swemu przeznaczeniu, Luke podejmuje wyzwanie i rusza na ratunek Księżniczce, chcąc pomóc rebeliantom w obaleniu Imperium. W misji pomagają mu sojusznicy – stary mistrz Jedi Obi-Wan Kenobi (Alec Guinness), nieco arogancki przemytnik Han Solo (Harrison Ford), jego lojalny towarzysz Chewbacca (Peter Mayhew), a także dwa droidy - R2-D2 (Kenny Baker) i C-3PO (Anthony Daniels).

Tak właśnie rozpoczęła się historia jednego z największych filmów science fiction w historii kina. Jednak Lucas nie był zadowolony ze swojego dzieła. W jego mniemaniu, był za bardzo infantylny i uważał, że tylko dzieci docenię to, co udało mu się stworzyć.

Do tego stopnia obniżył on swoje oczekiwania, że zamiast na premierę filmu, udał się na Hawaje ze swoim starym przyjacielem, również reżyserem, Stevenem Spielbergiem. 

I to właśnie podczas tego wakacyjnego wyjazdu obaj panowie wpadli na pomysł zrealizowania swojego wspólnego filmu – „Indiana Jones – Poszukiwacze Zaginionej Arki" (1981).

Ale to historia na inny czas. Tak się akurat złożyło, że w czasie premiery „Gwiezdnych Wojen", do kin wyszedł również film Spielberga, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia" (1977).

Lucas nie miał żadnych wątpliwości, że Spielberg odniesie zdecydowanie większy sukces, niż on sam. Spielberg się z tym nie zgadzał, gdyż dostrzegł drzemiący w „Gwiezdnych Wojnach" ogromny potencjał. Dlatego obydwaj panowie zawarli specyficzny zakład, wedle którego każdy z nich dostanie 2,5% zysków z filmu kolegi. I jak się okazało, wygrał Spielberg, gdyż „IV Nowa Nadzieja" pobiła wszelkie kasowe rekordy w tamtym czasie. O tym, jakim wielkim hitem okazały się być „Gwiezdne Wojny" niech świadczy fakt, że na film sprzedano ponad 178 milionów biletów. I mimo, że do statystyki wlicza się również bilety sprzedane na reedycję filmu w kolejnych latach, wynik i tak jest powalający.

Dlatego teraz pora odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie.

Czemu „Nowa Nadzieja", ma w nazwie cyfrę 4? Czemu nie jest ona pierwszą częścią, skoro Lucas parę lat później nakręcił kolejne dwa filmy, a w nowym tysiącleciu kolejne trzy, z poprawną numeracją? Otóż, na początku, „Nowa Nadzieja", miała nazywać się po prostu „Gwiezdne Wojny", gdyż Lucas, jak już wcześniej wspominałem, nie był wcale zadowolony z końcowego efektu swojego „dzieła". Lecz, gdy okazało się, że się pomylił, zamierzał stworzyć całą sagę od nowa. To właśnie wtedy wykiełkował w jego głowie pomysł na stworzenie więcej, niż jednego filmu. Pełna nazwa filmu, czyli „IV Nowa Nadzieja", pojawiła się na dużym ekranie dopiero w roku 1981.

Tyle o historii jego powstania. A co ja mogę powiedzieć o tym filmie?

Cóż, jest bardzo ciekawy i na pewno ważny dla współczesnej kinematografii, ale trzeba obiektywnie stwierdzić, że daleko mu do ideału. Oczywiście, uwielbiam go, tak jak pozostałą sagę, jednak czasem brnie on w stronę banału. Aktorstwo czasami kuleje, zwłaszcza widoczne jest to w grze Carrie Fisher, która próbuje bezskutecznie naśladować brytyjski akcent Petera Cushinga, odtwórcę roli imperialnego gubernatora, Wihuffa Tarkina. Niektóre wątki fabularne nie mają żadnego sensu, ale możemy odpuścić tę wadę, zwłaszcza w produkcji science fiction. Gdyż magia tego filmu nie tkwi w szczegółach, ale w sposobie jego postrzegania i odbioru przez różne pokolenia miłośników Star Wars. I niezależnie od sztampy, głównych bohaterów da się lubić – heroicznego Skywalkera, cynicznego Solo, starego mędrca Kenobiego czy okrutnego Dartha Vadera. Szczególnie ten ostatni stał się prawdziwym symbolem, wręcz wzorem do naśladowania, jeśli chodzi o tworzenie w filmach postaci czarnych charakterów. Właściwie, to od wczesnego dzieciństwa, kiedy po raz pierwszy obejrzałem „Nową Nadzieję" i dwie późniejsze części, Darth Vader stał się moją ulubioną postacią fikcyjną. Potężny, basowy głos Jamesa Earla Johnsa i świetnie zrobiony kostium sprawiają, że jest taki przerażający i nie lubi, kiedy ktoś sprzeciwia się jego woli.

„Nowa Nadzieja" objaśnia nam istotne elementy filmu i trzyma w tajemnicy te, które mają ukazać nam ich mistycyzm. Tak jest w przypadku Mocy, czyli energii otaczającej całą galaktykę, przepływającej przez wszystkie istoty żywe, które mogą z niej korzystać.

Piękno tej produkcji tkwi również w prostocie, niezaniedbującej strony technologiczną. Ówczesne efekty specjalne były przełomowymi, wsparte niewielkim budżetem. Ale wymagały za to jedynie czasu, energii, skupienia i zdolnych do interakcji z nimi aktorów.

Świat „Nowej Nadziei", jest prosty, aczkolwiek w pewnym sensie złożony.

Momentami bywa głupkowaty, ale i ujmujący, skupiający się na tych elementach, którego tego akurat wymagają. Cudownie się analizuje i ogląda ten film. Czy jest on zbytnio przeceniany? Na pewno. Przesadnie chwalony? Jak najbardziej. Ale to właśnie „IV Nowa Nadzieja", otworzyła drzwi do kontynuacji tej znakomitej, galaktycznej opowieści.

Wielki sukces „Gwiezdnych Wojen" był również wielkim wydarzeniem dla samego Georga Lucasa, którego konto bankowe znacznie przybrało na wadze, jeśli chodzi o ilość dolarów. Dzięki temu, mógł skupić się na prowadzeniu własnej wytwórni filmowej Lucasfilm Ltd. LLC, powstałej jeszcze przed stworzeniem „Nowej Nadziei". Lucasfilm zajęła się produkcją kolejnych filmów z serii „Star Wars", a także cykl filmów o Indianie Jonesie, w reżyserii Stevena Spielberga. Z resztą, George miał tyle pieniędzy, że mógł sobie teraz pozwolić na wcześniejszą emeryturę, do końca życia odcinając kupony.

Dlaczego? Ponieważ od samego początku, szukając inwestorów, Lucas nie chciał, żeby wytwórnie filmowe wyłożyły dużą sumę pieniędzy na jego honorarium. Zamiast tego, zażądał praw do produkcji gadżetów, książek i ścieżek dźwiękowych, a także i kontroli nad możliwymi filmowymi kontynuacjami. Sprzedawanie pamiątek związanych z filmem nie było dochodowe, przynajmniej w latach 70-tych. Dlatego wytwórnia 20th Century Fox zgodziła się na te warunki bez żadnego zastanowienia. I bardzo szybko tego pożałowała, ponieważ w ciągu kilku miesięcy, George Lucas, na sprzedaży gadżetów związanych z ST, zarobił ponad 150 milionów dolarów.



Michał Pawlak
Dziennik Teatralny Warszawa
2 lipca 2021