Staram się nie być pierdzielem

- Pierwszym monodramem, który zrobiłem w budynku teatru Rondo, był "Nos" według Gogola. Grał aktor z Bydgoszczy Mieczysław Gierdojć. Potem pracowałem z wieloma młodymi ludźmi. Niektórzy zjawiali się na dłuższy czas, na kilka monodramów, jak Marcin Bortkiewicz czy Wioleta Komar - mówi reżyser Stanisław Miedziewski, obchodzący jubileusz 40-lecia pracy artystycznej.

Nie wszystkie te lata pracy spędził pan w Słupsku?

- Przed przybyciem do Słupska też miałem biografię. Przez szereg lat pracowałem jako nauczyciel w szkole na wsi na Mazurach, uczyłem wychowania plastycznego i robót ręcznych. Prowadziłem amatorski teatr Meluzyna w Olecku. Tam była młodzież i osoby już pracujące. Potem poszedłem na studia reżyserskie do Łodzi. Po studiach szukałem swojego miejsca. Najpierw zaangażowałem się w Białymstoku w teatrze lalek na jeden sezon, potem trzy sezony spędziłem w teatrze w Toruniu. Jeden sezon pracowałem w teatrze w Szczecinie. Tam zdjęto dyrektora i załoga musiała się zmienić.

Kolejnym przystankiem był Słupsk?

- Jadąc na Mazury, do domu, wstąpiłem do Słupska w poszukiwaniu zatrudnienia. Słupsk był już mi znany z kontaktów z Antonim Franczakiem, który prowadził teatr Rondo. Myśmy się spotkali na kilku festiwalach. On widział moje prace, ja widziałem jego. Powiedział: "Niech pan przychodzi do nas". No i przyszedłem tutaj.

Jest pan uznawany za jednego z najlepszych reżyserów monodramów.

- Pierwszy monodram zrobiłem w 1974 roku, to było jeszcze w Olecku. Byłem jeszcze na studiach. Aktorka z Wrocławia, a Teatru Powszechnego, Janina Szarek. Zrobiliśmy kompozycję na tekstach Leśmiana. Gdzieś nawet dostała wyróżnienie za ten monodram. Potem, gdy przyjechałem do Słupska, było długo, długo nic. A tu już wtedy była tradycja, jeśli chodzi o monodramy. Zrobiłem taką małą kompozycję monodramową. Potem znowu długo nic. Pierwszym monodramem, który zrobiłem w budynku teatru Rondo, był "Nos" według Gogola. Grał aktor z Bydgoszczy Mieczysław Gierdojć.

On nadal jest grany, choć od premiery minęło 25 lat.

- A im bardziej aktor jest stary, tym ten monodram jest lepszy. Potem pracowałem z wieloma młodymi ludźmi. Niektórzy zjawiali się na dłuższy czas, na kilka monodramów, jak Marcin Bortkiewicz czy Wioleta Komar.

Co atrakcyjnego jest w monodramie?

- To jest taka forma, w której się można pokazać. Ale to jest bardzo trudna forma. Młodzi ludzie, utalentowani, odpowiednio poprowadzeni przez reżysera, mogą zaprezentować jakąś osobowość. Jeżeli jest na scenie osobowość, to już jest zwycięstwo. Parę indywidualności tu u nas pokazaliśmy.

Przychodzą i proszą, żeby pan z nimi pracował?

- Tak. Patrzę na człowieka, badam go, słucham i wreszcie coś tam proponuję. Czasem sami przychodzą z gotowymi tekstami. Czasem mówię, że to, co proponują, jest dla nich za trudne. Nie zawsze mogą udźwignąć problemy, o których chcą mówić. Wtedy szukamy czegoś, co jest bliższe danej osoby, jej wieku, rozumienia świata.

Odmawia pan?

- Wykręcam się czasem, bo nie widzę możliwości współpracy. To tak, jak w życiu. Jedni ludzie nam odpowiadają, z innymi nie możemy złapać kontaktu. Czasem nasze osobowości są tak daleko, że niemożliwe jest, żeby się zbliżyć.

Nie ciągnęło pana do teatru zawodowego?

- Pracowałem kilkakrotnie z zespołami zawodowymi i poza jednym nieporozumieniem w Elblągu udawało mi się przekonać aktorów do swoich racji. Ja na pierwszym miejscu zawsze stawiam aktora, człowieka, który wychodzi na scenę. On jest najważniejszy, nie moja wizja. Trzeba go zagospodarować w wizji, żeby miał poczucie, że to on tworzy tę wizję. Jeśli moje pomysły nie są banalne, jeśli w bufecie nie słyszę, że to jest bez sensu, to już jest dobrze.

Odczuwa pan jeszcze stres przed premierą?

- Oczywiście jest pewne napięcie. Ale już nie takie, żebym się trząsł. Kiedyś przeżywałem za wszystkich, A to zupełnie niepotrzebne. Niepowodzenie jest wkalkulowane w naszą pracę.

Co było pańską największą artystyczną porażką?

- Kiedyś w teatrze lalkowym w Białymstoku spróbowałem zmierzyć się z rzeczą, która była wtedy dla mnie za mocna. To nie była pycha, raczej brak doświadczenia. Skończyło się klęską i trzeba było przerwać tę pracę. Dyrektor teatru powiedział, że zabłądziłem, a oni nie mają czasu. Wtedy przeżywałem to strasznie, to dla mnie była tragedia. Ale gdy dzisiaj na to patrzę, widzę, że dyrektor postąpił słusznie, przecinając to.

Skąd w ogóle pomysł na reżyserię?

- Teatr zawsze mnie interesował, w szkole podstawowej, średniej, jako ministranta, w kościele. Aktorem chyba bym nie mógł być, bo jestem za bardzo nerwowy. Reżyserzy, który sami grali na scenie, lepiej rozumieją warsztat aktora. Oni fantastycznie pracują z aktorem. Potrafią postawić siebie w sytuacji osoby, z którą pracują.

Zagrać to, czego chcą od aktora?

- Nie powinno się grać przed aktorem, tylko uzgodnić z nim pewne rzeczy. A on sam w sobie znajduje środki, którymi tę ideę wyraża. Zagrać i powiedzieć: "Niech pan teraz to powtórzy"? Tak robią niektórzy. Roman Polański odgrywa wszystkie sceny. Taką ma metodę.

A jak pan to robi?

- Najpierw słucham aktora. Co on niesie ze sobą, co proponuje, co w nim jest. Często aktor robi coś intuicyjnie, podświadomie. Obowiązkiem reżysera jest to chwycić. Z tą wizją reżyserską to trzeba ostrożnie i pokornie, żeby wciągnąć aktora w swoją intrygę. A wtedy ustalamy akcenty, naciski. I wychodzi interpretacja, to, co chcemy widzowi przekazać.

Bardzo się zmienił Stanisław Miedziewski-reżyser przez te lata?

- W pierwszym okresie byłem formalistą, chciałem coś wymyślić, mieć pomysł na coś. Dzisiaj jestem bardziej klasyczny, skłaniam się bardziej do form tradycyjnych. Nie udaję, że mam 25 lat i jestem reżyserem, który rozwala wszystko na scenie. Takiej rewolucji już we mnie nie ma. Ale staram się nie być pierdzielem na scenie.

Mimo jubileuszu nie kończy pan pracy?

- Ja już jestem emeryt. Na razie mi nie dziękują za pracę i ja się z tego bardzo cieszę, bo lubię to, co robię, i co nieco jeszcze mi się udaje na starość. To jest dla mnie rodzaj aktywności. Mam gdzie przyjść, mam co robić, mogę spotkać się z ludźmi. I dalej czuję, że mam pewne pomysły i możliwości, które mogę zrealizować. One będą klasyczne, ale świeże.

Jest pan jednym ze współtwórców słupskiej szkoły monodramu. Kiedy pan poczuł, że robi coś, co jest jedną z wizytówek miasta?

- O tym zaczęło być głośno na początku lat 90. Były festiwale w Zgorzelcu, we Wrocławiu. Nagrody dla Marcina Bortkiewicza, Wiolety Komar, Caryl Swift. To ich osobowości sprawiły, że się o tych spektaklach mówiło.

Mówi pan, że praca reżysera monodramów jest niewdzięczna. Dlaczego?

- Bo to takie dłubanie, gdzieś w kącie. Nie można rozwinąć skrzydeł inscenizacji, rozłożyć dekoracji, dać świateł, muzyki, bo w tym wszystkim aktor by zginął. Gdy robiłem monodram z Albertem Osikiem, dałem mu tylko szklankę whisky.

Co jest dla pana najtrudniejsze w pracy z aktorem?

- Pierwsze próby. Może to zrobić tak. Nie. To może inaczej. Też niedobrze. Potem słyszę: "Panie Stasiu, niech się pan wreszcie zdecyduje. Ja już 18. raz to próbuję". Z Albertem Osikiem mieliśmy 18 wersji początku. Każda z nich była ciekawa.

Miał pan pomysł na siebie, gdyby nie reżyseria?

- Ogrodnikiem chciałbym być, architektem ogrodów. Skończyłem nawet szkołę średnią w tym kierunku.

Przecież nawet pan nie ma swojego ogródka.

- Ale mam balkon. W ubiegłym roku miałem tam 78 gatunków roślin. Jednoroczne, wieloletnie, byliny. W doniczkach, piętrowo. Gdybym miał siły i pieniądze, to chciałbym mieć większą przestrzeń, z ogrodem i chałupką w środku. Ale ja jestem mieszczuch. Lubię miasto takie, jak Słupsk, prowincjonalne, ciche, zapyziałe. Tu wszyscy się znamy. Na rynku nie jestem anonimowy, sprzedający mnie znają.

Czyli popularność się panu podoba.

- Nie tylko, to też mój stosunek do tych sprzedawców. Wiem, jak dana pani ma na imię. Ta pani wie, kim ja jestem. Rozmawiamy nie tylko na tematy warzyw czy ryb. To są resztki poezji prowincji, taki rynek Supermarket już jest dla mnie przestrzenią bardzo nieprzyjemną i obcą. Ginę tam jako konsument i ten, który mnie obsługuje, też nie istnieje. Nie ma interakcji, jest anonimowość. Większe miasta są chyba takie. Ja pochodzę z prowincji i dobrze czuję się na prowincji. Lubię ten rytm, to, że o godzinie 18 już jest martwe miasto. W większych miastach wtedy dopiero zaczyna się huk życia.



Daniel Klusek
Głos Pomorza
12 kwietnia 2014