Stare kłamstwo fakira

Chcę, by ktoś wreszcie odpowiedział mi na banalne pytanie, pytanie stare bardzo, stare jak teatr, przytoczone kiedyś przez Gustawa Holoubka. Po co mam iść do teatru, by zobaczyć, jak żyję, skoro - tak się jakoś złożyło - o wiele lepiej i głębiej niż teatr wiem, jak żyję?

Do Teatru Ludowego na wyreżyserowaną przez Marcina Kalisza „Kartotekę" Tadeusza Różewicza idąc, szedłem spokojnie chodnikiem. Dalej były drzwi i korytarz, jakby przedłużenie chodnika. Za korytarzem – jakby przedłużenie korytarza, scena Sceny Nurt, scena niczym ulica, co przez nią przeszedłem kwadrans temu, a za sceną - widownia, gdzie należało się zatrzymać. Więc zatrzymałem się. Wygodne fotele. Naprzeciwko mnie, na środku sceny, ulicy – łóżko prawdziwe, z życia wzięte. Łóżko całkiem normalne, jak moje. I ktoś na nim, pod najnormalniejszą pierzyną zakopany zwyczajnie. Ja? Pytam, gdyż ja też tak lubię. Możliwe więc, że ten pod pierzyną, to ja. Jeśli tak – to co dalej? Zacznie się – i co? Przez godzinę i minut czterdzieści będę podziwiał siebie?

Idąc spokojnie chodnikiem – czy zamarł ktoś kiedyś zdumiony widokiem kogoś takiego jak on, bliźniaczo zwyczajnego od stóp do głowy, idącego chodnikiem równie spokojnie, przodem do przodu, noga za nogą, bez słowa, bez gestów niepoczytalnych, tak po prostu, normalnie? Czy ulica codzienna była kiedyś dla ulicy codziennej teatrem? Czy widział ktoś, by miejski plac oklaskiwał miejski plac za odegranie roli miejskiego placu tak idealnie, że go nie sposób odróżnić od placu realnego? Albo drzewo. Czy ktoś spotkał drzewo, które drzewu drobne do czapki wrzuca za bycie drzewem, czyli za pokaz doskonałej pantomimy, za kalkomanię arcymistrzowską, za prawdę najprawdziwszą? Ludzie spokojnie idący latem przez krakowski Rynek Główny zatrzymują się tłumnie przed Kościołem Mariackim. Jak wryci stoją chwilę dłuższą, głowami kręcą, zdumieni brawo biją i drobnych po kieszeniach szukają, po czym ruszają, każdy w swoją stronę. Odsłaniają widok. Lubię wtedy - siedząc na krześle przy stoliku w nieodległym kawiarnianym ogródku - kontemplować odsłoniętego fakira, który przed Kościołem Mariackim siedzi sobie po turecku metr nad ziemią, ale nie ma krzesła pod sobą. Siedzi otóż, skurczybyk jeden, na powietrzu, trzymaną w prawej dłoni czerwoną laskę nonszalancko opierając szpicem o bruk. Ot, teatr! To znaczy – niecodzienność. Nie-normalność, nad-normalność, obok-normalność. Kilka razy próbowałem być jak on. W tureckim stylu splótłszy nogi – zsuwałem się z kawiarnianego stołka... Opisywać finał?

W seansie Kalisza ten ktoś pod pierzyną to ja. Ja albo ty, albo on lub ona. W sumie – nie mogło być inaczej. W ogóle nic, co jest u Kalisza, w istocie nie mogło być inne niż takie, jakie jest u Różewicza. Jego Bohater – to Każdy. Bez ściśle określonego imienia, bez specjalnych właściwości charakteru, bez twarzy niemożliwej do zapomnienia. Ktoś prawdziwy. Każdy, gdyż prawdziwy. Powiada Różewicz: „Krzesło prawdziwe. Wszystkie przedmioty i meble są prawdziwe". Tak. Więc ktoś prawdziwy, w ubraniu najprawdziwszym, wyłazi spod prawdziwej pierzyny, siada na prawdziwym łóżku, stojącym na środku pokoju z życia wyjętego, pokoju o wiecznie otwartych najprawdziwszych drzwiach, pokoju, co jest sceną, która jest jak ulica, albo szeroki chodnik. Więc – wciąż prawdy się trzymając – tam i sam, z lewej na prawą, z prawej na lewą przechodzą przez pokój postacie, czyli ludzie prawdziwi jak ten, który się obudził. Przechodzą, zatrzymują się, coś bredzą, idą znów, bądź zostają na chwilę, by bredzić dalej. Ot, życie najprawdziwsze! Wujek jakiś, matka, ojciec, sekretarka jakaś, jakaś damulka rozerotyzowana, jakiś kombatant, ktoś jeszcze. A gdzieś za sceną, bywa że i na scenie, chór młodzieżowy – chór z greckiego teatru, lecz w krzywym zwierciadle odbity, zdewaluowany, smętnie zabawny jako parodia samego siebie – mniej lub bardziej, ale zawsze groteskowo komentuje wszystkie te wędrówki i wymiany martwych kadłubków zdań o wszystkim i niczym, tę niemoc obudzonego Każdego, jego bezsilność, wycofanie się, jego rozsypkę, jego skretyniałą pamięć, słowem – jego pasję własnej jego pasywności totalnej, wciąż okrążanej przez strzępy przeróżne, strzępy informacji, obowiązków, wymagań, języka wreszcie. Nie, u Kalisza nie mogło nie być całej tej symfonii nieogarnionego bełkotu codzienności najprawdziwszej pod słońcem.

Zaanektował prawie cały gmach, w którym Scena Nurt się mieści. Drzwi dzielące scenę od korytarza są ciągle otwarte, widać jak ktoś prawdziwy przechodzi – sprzątaczka? elektryk? sekretarka? – człapie do spraw swoich prywatnych, prawdziwych. Z kanciapy portiera nocnego dobiegają dźwięki prawdziwego telewizora. Na piętrze kombatant bredzi coś o niegdysiejszych bojach, bredzi, lecz jakże wiarygodnie, szczerze, prawdziwie. Na wielu ekranach nad łóżkiem i obok łóżka – filmy dokumentalne, czyli prawdę ukazujące, na przykład postać Józefa Piłsudskiego, który idzie lub stoi. Ojciec prawdziwego papierosa pali. Matka się wścieka całkiem jak moja, kiedy w dzieciństwie szybę u sąsiada piłką rozbiłem. Jest jak w życiu. Przez godzinę i czterdzieści minut tak intensywnie jest na scenie jak w życiu prawdziwym, że kiedy starsza pani naraz opuszcza widownię, znika w korytarzu, a po dłuższej chwili wraca – nie wiadomo, czy to podstawiona aktorka w etiudzie mającej podwyższyć sceniczne napięcie, czy też widz realny, który wyszedł, gdyż musiał skorzystać z toalety. Nie wiadomo tego, lecz jest pewność, że jakkolwiek jest naprawdę z tym wydarzeniem, w sumie jest tak, że nie ma różnicy, jak jest naprawdę. Starsza pani, jest aktorką, jest starszą panią, jest aktorką... I tak dalej. Pomieszały się planety.

Pomijając kilka drobnych niezręczności, jedno Kaliszowi wytknąć muszę. Za dużo pary puścił w gwizdek scenicznego portretowania, a właściwie kalkowania słowno-myślowego bełkotu naszego codziennego, a za mało w poezję Różewicza, w ten jego gadany pląs fraz kadłubkowatych, połamanych, wzruszająco marnych. A miał kto gadać. Beata Schimscheiner, Piotr Pilitowski lub Bogdan Słomiński, nie tylko oni, ale zwłaszcza oni. Zostawiam to jednak. Zostawiam, gdyż jest sprawa grubsza, ogólniejsza, którą Kalisz, wybierając „Kartotekę", dotknął, zapewne bezwiednie.

Prawda w sztuce. Najprawdziwsza prawda na scenie. Ile razy, po ilu przedstawieniach teatralnych, będących mniej lub bardziej prostymi, lecz zawsze odbiciami jakiegoś solidnego kawałka świata za oknami teatru, słyszałem: „ Cóż pan chcesz?! Taki jest świat! Taki jesteś pan! Tak mówisz, tak chodzisz, tak myślisz! Jak my wszyscy! Tak pan żyjesz, więc cóż pan chcesz?!"? Chcę, by ktoś wreszcie odpowiedział mi na banalne pytanie, pytanie stare bardzo, stare jak teatr, przytoczone kiedyś przez Gustawa Holoubka. Po co mam iść do teatru, by zobaczyć, jak żyję, skoro - tak się jakoś złożyło - o wiele lepiej i głębiej niż teatr wiem, jak żyję?

Czekając na odpowiedź, przyglądam się fakirowi siedzącemu po turecku na powietrzu. Pragnę być jak on. Sztukę jego wpycham w prawdziwe życie swoje - zsuwam się z kawiarnianego krzesła. Efekt? Ból dupy, bo przyciąganie ziemskie jest nieubłagane. A co, gdy się najprawdziwszą prawdę życia wpycha w sztukę? Efekt jest taki sam.



Paweł Głowacki
Polskie Radio
2 stycznia 2016
Spektakle
Kartoteka
Portrety
Marcin Kalisz