Stary człowiek i może

Dziś, wraz z Grzegorzem Wiśniewskim, będziemy sobie urządzać Święta. Bo spośród wszystkich spektakli wysokobudżetowych, prezentowanych na deskach polskich teatrów, najgorzej jest natrafić na ten, który wszelkie finansowe zasoby inwestuje w opakowanie sceny papierem prezentowym. Zwłaszcza w środku lata

Jakkolwiek spektakl ,,Józef i Maria’’ w Teatrze Studio nie wymaga fantazyjnej scenografii, reżyser (wraz z domniemanym zasobem kreatywnych projektantów komercyjnych wystaw świątecznych) takowej nam nie żałuje. Widz, oprócz kolorowego papieru, rozłożonego równomiernie na całej powierzchni prostokątnego podestu, pod wyimaginowaną choinką znajduje jeszcze niejedną niespodziankę.

Zaraz po wejściu do sali jego oczom ukazuje się przypadkowa zbitka bombek choinkowych, zawieszonych radośnie w powietrzu, a w uszach zaczyna pobrzmiewać niezwykle nieprzyjemny, choć niestety znajomy, dźwięk: pani z supermarketowego Biura Obsługi Klienta zaprasza nas na zakupy. Choinka: sto trzydzieści złotych. Ser podlaski, kilogram: dwadzieścia cztery złote. Po kilku minutach ze sklepu natychmiast chciałoby się wyjść, a w teatrze przynajmniej wyłączyć głośniki. Bohaterka jednak tak szybko nie daje za wygraną i z wszechobecnego znudzenia widowni zdaje się zupełnie nic sobie nie robić, prezentując niestrudzenie cennik warszawskiej hurtowni mięsnej. Przydługi wstęp, o jaki pokusił się nie tyle autor tekstu, co po prostu sam reżyser, sprzężony z trzydziestostopniowym upałem i brakiem klimatyzacji, daje niezwykle mierny efekt, bliski odczuciom klientów, stojących w kolejce do kasy. Kto wie – może właśnie o to chodziło.

Fabuła spektaklu opiera się na kilku prostych zdaniach, które z pewnością przechwyciłby jeden z plotkarskich czasopism codziennych: Maria (79l. – gdzie liczbę, wzorem rzeczonych dzienników, podajemy w przybliżeniu) i Józef (80l.) spotykają się w supermarkecie. Ten – o, inwencjo zachodnich i wschodnich dramaturgów – zostaje zamknięty przed czasem. Józef i Maria zostają więc uwięzieni w środku. Aha, jeszcze jedno. Dość ważne. Jest Wigilia.

Akcja tym samym opiera się właściwie na niczym. I to stwarza bohaterom wyraźny problem natury egzystencjalnej. Bo skoro akcja tworzy bohatera, to co, jeśli… wcale nie ma akcji? Maria namiętnie szoruje parkiet pobliskiego stoiska, a Józef – w pierwszych minutach spektaklu – sprawia wrażenie współczesnej wersji Ebenezera Scrooga (wchodzi, siada na podeście i – tak samo nieproszony, jak i niepytany – uskutecznia odważne powątpiewania w istotę i ważność Świąt). Na szczęście tylko przez chwilę. Kilka wspomnień z przeszłości, rzuconych między jedną a drugą przechadzką po kolorowym podeście, to dla widza za mało – ten domaga się konfliktu. Reżyser funduje mu jednak to, co Turrini nieopacznie zawarł w didaskaliach. Scenarzyście chciałoby się więc rzec przy tej okazji: bohaterowie, żeby mnie wzruszyć, musieliby mi-widzowi o paru rzeczach nie mówić. Ci jednak, już w pierwszej części spektaklu, opowiedzieli mi dosłownie o wszystkim.

Tekst – jak dziesiątki lub setki innych austriackich tekstów, których, całe szczęście, nikt nie planuje inscenizować – nie grzeszy chociażby odrobiną błyskotliwości i – na przekór wszelkim ogólnym wskazaniom - ociera się o banał, rażąc przy okazji boleśnie bezpośrednimi dialogami. Pośród nich nie ma już miejsca (i czasu) na ruch sceniczny, który miałby szansę jakkolwiek przedstawić nam bohaterów. Ten ogranicza się więc do zwielokrotnienia kilku prostych, niczym nieumotywowanych ruchów (jeszcze chwila i powstanie choreografia). To z kolei skutkuje jeszcze większą monotonią, tak, jakby ktoś wyszedł z założenia, że cała dynamika ma się zawierać w dialogach – nic bardziej mylnego. W związku z powyższym: jedynym elementem, który jest w stanie skupić uwagę widza na dłużej niż cztery sekundy, to wypijany łapczywie przez Józefa alkohol (czynność, wykonywana wreszcie z nutą dynamizmu, dodaje bohaterowi ekspresji, a widzów wiedzie ewidentnie w kierunku odczuć, w żaden sposób niezwiązanych z tymi, których pod wpływem gorąca, doświadczają aktualnie zmysłowo) . Całkiem zgrabne aktorstwo Ireny Jun i Stanisława Brudnego skazane jest więc na natychmiastowe zmarnowanie. A szkoda, bo wyłącznie dzięki niemu spektakl – bez zbędnych aktów dyskursu – da się obejrzeć od początku do końca.

Pocieszający zdaje się być jedynie fakt, że ,,Józef i Maria’’, rozłożeni dogłębnie na części pierwsze – pozbawieni kilku zbędnych kwestii, narzuconych przez autora, sprawiającego wrażenie po prostu nie do końca świadomego sceny – i ponownie złożeni w całość, mogliby być spektaklem godnym pochwały przynajmniej za dobrą formę. Tylko co z tego, jeśli – pod wpływem treści – widz wszedłby i wyszedł podobnie niewzruszony, a historia dwojga starszych ludzi, opuszczonych przez rodziny i brutalnie potraktowanych przez jawnych sprawców społecznego wykluczenia, nie zmotywowałaby go do żadnych spośród działań, prezentowanych w spektaklu z niezwykłą pieczołowitością i przejęciem. Ale o sztukę, która nie tyle krytykuje świat przedstawiony, co – jak mawiają – refiguruje, nie od dzisiaj przecież niełatwo.

Idea spektaklu jest godna pochwały, choć nie do końca zrealizowania nie ma szans na długoterminową chlubę. Inscenizować więc ,,Józefa i Marię’’ w sposób prezentowany przez Grzegorza Wiśniewskiego, to zupełnie tak, jak gdyby myśleć, że nad samotnością można – z pełnym przekonaniem – użalać się, jadąc zatłoczonym autobusem. Nie trzeba być mistrzem antropologii, by dostrzec w tym pewien dysonans.

Z wielką tęsknotą chciałoby się tym samym wrócić do czasów, w których to reżyser, nie tylko realizował krok po kroku tekst, ale – choćby w pewnej mierze – cokolwiek (oprócz scenografii, detalicznie zaplanowanych kostiumów i delikatnego zarysu postaci) do niego wnosił. Może właśnie wtedy w ,,Józefie i Marii’’ dałoby się dostrzec nie tyle obietnicę pogodnej starości, czy wyraźną zapowiedź dostatku na emeryturze, co chociażby drobne pocieszenie, dla każdego z obserwujących widowisko pokoleń, że… stary człowiek i może.



Karolina Sarniewicz
Dziennik Teatralny Warszawa
8 czerwca 2012
Spektakle
Józef i Maria