Stary Teatr: Staroświecki pączek

Czy liczące kilka wieków dowcipy mogą być jeszcze świeże? I jak te facecje przyrządzić, by stały się atrakcyjne? Z tym trudnym zadaniem zmagali się Stanisław Radwan i aktorzy w czasie wieczoru ze staropolskim dowcipem.

Za przykrytym dywanami długim stołem zasiedli (od lewej): Bogdan Brzyski, Iwona Bielska, Jacek Romanowski, Dorota Segda i Zbigniew Kosowski. Garnitury, czarne sukienki, egzemplarze rozłożone na stole.

To współcześni aktorzy, starający się wprowadzić nas w świat XVI- i XVII-wiecznego towarzystwa, zabawiającego się przy stole nie tylko piciem i jedzeniem, ale i konkurowaniem w dziedzinie dowcipu.
Zostajemy więc uraczeni historyjkami o kobiecej przebiegłości (baba potrafi dla dogodzenia własnym potrzebom oszukać nie tylko męża, ale i diabła), opowieściami o szlachcicu, co komara ustrzelił i mięso jego uwędziwszy z czeladzią się nim podczas oblężenia Zbaraża wyżywił, receptami na wszelkie choroby, parodiującymi ówczesne porady lekarskie.

Prawdę mówiąc, dowcipy to przaśne i przyciężkawe. Jako dowód na niezwykłe poczucie humoru naszych przodków sprawdzają się słabo - a babińskie towarzystwo zbierające się u pana sędziego lubelskiego Stanisława Pszonki było przecież śmietanką ówczesnych facecjonistów. Może przy kielichu facecje brzmiały lepiej, wszak pan Pszonka wymagał od swych gości nie tylko konceptów, ale i mocnej głowy do miodu czy węgrzyna. 

Lepiej wypadają teksty, które kołyszą się w oparach absurdu. Wygłoszone z absolutną powagą przez Jacka Romanowskiego kazanie - pomieszanie i poplątanie przykładów z historii, Biblii i współczesności. A przykłady te również poplątane i pomieszane: "Zaśnie czasu jednego Holofernes, król niegdy hiszpański, aliści obaczy, a ono Izaaka patriarchę wiodą do Rzymu na ścięcie" - tak się rozpoczyna kazanie. Im dalej, tym kłąb absurdów staje się coraz bardziej splątany. 

Iwona Bielska z kolei zmaga się z przekraczającą ludzką i aktorską wytrzymałość, sporządzoną na wzór biblijny, genealogią rodów litewskich i żmudzkich. Gigantyczna litania nazwisk, dziwnych i swojskich, trzyma w napięciu. Bielska boryka się z zadaniem, opada z sił, sylabizuje. Chwila ulgi - wśród Dowgiałłów, Urynów, Pipków, Zrzebców pojawia się Romanowski. Ktoś rzeczywisty. Bielska, obok której siedzi Jacek Romanowski, znów rusza dziarsko. Finiszuje zmęczona, ale szczęśliwa. Udało się.

Zmaganiom aktorów z trudną materią staropolskiego dowcipu (ach, jak wszyscy chcą, by było lekko i wdzięcznie) towarzyszą występy młodszej części obsady (Anna Gorajska, Anna Stela, Wiktor Loga-Skarczewski, Krzysztof Wieszczek). Występy śpiewane - śpiewa się wiersze księdza Baki o śmierci niechybnej wszystkim pospolitej. Stanisław Radwan odkrył u Baki rapową poetykę i powiązał rap z melodiami kościelnymi. Młodzi aktorzy śpiewać umieją, pomysł muzycznie się sprawdza, ale raperskie kostiumy wprowadzają niepotrzebną dosłowność. A już wnoszenie i wynoszenie sztucznego pieczonego prosięcia służy chyba tylko temu, by raperzy się nie nudzili. 

Jak więc wygląda dziś staropolski dowcip? Trochę tak, jak ów ciężki "staroświecki pączek", o którym pisał ksiądz Kitowicz, że "trafiwszy nim w oko, mógłby go był podsinić".
(mb)



Joanna Targoń
Gazeta Wyborcza Kraków
26 maja 2009