Stymulować wyobraźnię widza?

Teatr Pieśń Kozła, tak wyrazisty na teatralnej mapie Polski, rezygnuje ze swojej swoistości na rzecz metod tradycyjnych. Zamiast ruchu i pieśni - deklamacja, zatem zwrot w kierunku języka werbalnego. Grzegorz Bral chce pobudzać słowem wyobraźnię widza. Eksperyment dramatyczny rozpoczęty inscenizacją Pożądania w cieniu wiązów według dramatu Eugene O\'Neilla wydaje się być krokiem samobójczym dla tożsamości teatru.

Gotycka architektura wnętrza. Wzdłuż dłuższej ściany sali teatralnej, na tle trzech ostrołukowych blend rozgrywa się historia toksycznych związków oraz pożądania: erotycznego i materialnego. Przestrzeń sceniczna zajmuje aż połowę przestrzeni teatralnej. Wiadro przykryte białą pieluchą, lustro zasłonięte czarną chustą oraz skrzypce to jedyne rekwizyty ascetycznej scenografii. Jednak na wizualną oprawę spektaklu składają się również projekcje, wyświetlające didaskalia dramatu literackiego. Dzięki nim, scenicznemu ruchowi oraz oświetleniu widz sam identyfikuje i wyobraża sobie miejsca akcji: na lewo farma, na prawo pokój zmarłej matki Ebena, a także sypialnia małżonków: Ephraima i Abbie, na środku kuchnia. Wyimaginowanie sobie tych miejsc nie jest dla widza wyzwaniem karkołomnym, ale stopniowym, bo przestrzeń sceniczna początkowo nie przedstawia niczego. Dopiero słowa swoją kreacyjną siłą budują pomieszczenia dwupiętrowego domu na farmie otoczonej wiązami. Bral angażuje widza tak, jakby chciał nauczyć dzieci kultury ikonicznej posługiwania się wyobraźnią. Być może w kolejnych inscenizacjach poprzeczka ta będzie się podwyższać, jednak odbiór pierwszego spektaklu dramatycznego w wykonaniu Teatru Pieśń Kozła angażuje widza tak, jak czyni to lektura z czytelnikiem. Urozmaicić ten odbiór miała gra aktorska, która budzi niestety zastrzeżenia. Męczą patos, krzyk, histeria i płacz, a ograniczony ruch sceniczny koncentruje uwagę widza na wystarczająco nachalnym tekście. Można zamknąć oczy i słuchać, gdyż spektakl nie jest interesujący wizualnie. Wprawdzie reżyser starał się ulirycznić realizację sceniczną oświetleniem, metaforyczną grą cieni czy subtelną (choć minimalną) muzyką, jednak próby te były zbyt nieśmiałe, aby uatrakcyjnić przedstawienie.  

Dramat Eugene O’Neilla to współczesna reinterpretacja mitów o Medei oraz o Fedrze. W fabule znajdziemy zatem miłość do pasierba, jednak odwzajemnioną oraz dzieciobójstwo dokonane jako świadectwo szczerości uczuć, a nie – akt zemsty. Sceniczna Abbie (Anna Kerth) nie budzi współczucia: jest postacią irracjonalną i porywczą, kierującą się namiętnością, pozbawioną pozytywnych cech. Kerth sugestywnie wciela się w rolę kobiety nierozsądnej i desperackiej. Jednak zarówno ona, jak i pozostali aktorzy zdają się nie zauważać cienkiej granicy, jaka jest pomiędzy tragedią a melodramatem. Może jednak da się przedstawić silne emocje bez popadania w histerię i użycia nachalnych, oczywistych środków wyrazu? Czy operowanie płaczem i krzykiem nie jest wymuszaniem na widzu określonych emocji? Zabrakło kontrastu, stopniowania emocji, zróżnicowanej gry aktorskiej, wewnętrznej walki. Zwyciężyły żądza i głupota, które są wpisane w fatalny los postaci literackich, a destrukcyjne również dla postaci scenicznych. Zanadto zaufał reżyser tekstowi, który zaadaptował nieefektownie i z całym ciężarem długich monologów. Jednak dominujące tworzywa teatralne powinny rekompensować minimalizm ruchu, scenografii oraz muzyki. Dlaczego troje postaci scenicznych ma do dyspozycji tak wielką przestrzeń? Czy to przestrzeń dla nich? A może dla wyobrażeń publiczności? Jaka jest rola wyświetlanych didaskaliów oprócz dostarczenia kolejnych wskazówek widzom? Trudno jest uwierzyć, że reżyser zrezygnował nieświadomie z atrakcyjności inscenizacji. Jednocześnie niełatwo też zrozumieć cel tego eksperymentalnego przedsięwzięcia. Nie rozumiem go i zapamiętać chcę jedynie ruch cieni odbywający się w takt muzyki Arvo Pärta, na tle drobnych liści wiązu – gdy wyobraźnia pracowała wedle własnych zasad, a nie wytycznych tekstu pobocznego.



Ilona Matuszczak
Dziennik Teatralny Wrocław
6 kwietnia 2009