Sucha pajdka ojczyźniana

Kubeczek jest biedny, lecz dzielny. Skromnie dzielny, bo nie nachalnie polski. Nie wstydząc się polskości - nie obnosi się z polskością. Szary, bez ozdób, ale swój. Uszko ma mikre, cienkie, lecz nasze przecie, nadwiślańskie. Szarość jego to nie porcelana miśnieńska, ani chińska z epoki Ming. Szarość jego to polska glina znad Biebrzy, to garść polskiej ziemi twardymi, ale też czułymi palcami polskiego garncarza międlona, palcami garncarza oczywiście katolika, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, amen.

I nie herbatka z kuchni pana hrabiego w nim stygnie, jeno ziółka postne, dobre na trawienie, napar z pędów zbieranych na mazowieckich łąkach przez polską babinę w łowickim przyodziewku, katoliczkę rzecz jasna, w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, amen. Niechybnie taki jest garnuszek dzielny i takie w nim pokrzepienie stygnie, a obok - chleba pajdka licha spoczywa taktownie, na kość zeschła, lecz godności polskiej pełna, pajdka ze zbóż przez polskich chłopów, nieuchronnych katolików, gdzieś na polach pod Gnieznem rżniętych sierpem kutym w Wołominie. Czy można się dziwić, że nad taką strawą alabastrowa dłoń kostycznego księdza dobrodzieja o bladawym obliczu i nieprzejednanej, choć skromnej sutannie, Polaka z dziada pradziada, czyni dzielny, acz ascetyczny znak krzyża? Czy można się zdumiewać, że gdy dobrodziej dziobie zbożową deseczkę i ziółka popija, jest tak, jak by nie strawę, a Polskę przyjmował? Idźcie, ofiara spełniona. Bogu niech będą dzięki. Przekażcie sobie znak pokoju. Amen.

Jednak nie poszliśmy. Lecz nie tylko dlatego, że scena świętej, patriotycznej konsumpcji – ściślej mówiąc, scena świętej patriotycznej konsumpcji skontrapunktowanej konsumpcją nie-świętą, analityczną, pytającą, kiedy to młodzian w białym garniturze syci się zielonymi winogronami i czerwonym winem z wytwornego kieliszka – otóż, nie poszliśmy nie tylko dlatego, że ten obrazek gryzących się kolacji nie był ostatnią sceną w Teatrze Polskim w Warszawie wyreżyserowanego przez Gabriela Gietzky’ego seansu „Polacy”. Nie wyszliśmy, gdyż było stanowczo za późno. Trzeba było uciekać wcześniej – właściwie już w drugiej minucie, bo już wtedy wszystko było jasne, przedstawienie odkryło swoją tajemnicę, zasadę swego dziania się. Już od drugiej minuty „Polacy” - cały ten pociąg, w którego jednym z wagonów nic się nie dzieje przez półtorej godziny – stanęli na jałowym biegu.

Zasada dziania się, czyli nie dziania w istocie, prosta jest, żeby nie powiedzieć biedniutka, jałowa właśnie. Jest jak scena gryzących się kolacji. Z jednej strony wagonu bardzo polski ksiądz dobrodziej – spowity nimbem świętości i dostojeństwa Olgierd Łukaszewicz w dzielnej sutannie, tyleż mówiący po ludzku, co wygłaszający, dający do bezdyskusyjnego wierzenia jednoznaczne sentencje wyjęte z homilii oraz innych publicznych wystąpień Stefana kardynała Wyszyńskiego. Z drugiej – Radosław Krzyżowski jako młodzian w ekskluzywnej bieli, żonglujący nigdy nie jednoznacznymi frazami z „Dziennika” Witolda Gombrowicza. Fechtują zdaniami. Tu patos języka w istocie biedniutkiego – a tu intonacyjna wirtuozeria. Tu słowa międlone instrumentalnie – tu słowa jako jedyna prawdziwie ocalająca forma istnienia każdego „ja”. Tu święte gromy – tu niespieszny namysł. Tu: Polska! Z Polską! O, Polsko! O, Boże! – tu: człowiek..., człowiek..., człowiek... I z grubsza tak to się od początku do końca snuje, drepce w intelektualną piętkę. Tu sucha ojczyźniana pajdka i patriotyczne ziółka w nadwiślańskim kubku – tu winogrona jako winogrona i wino jako wino. I z każdą minutą coraz kłopotliwiej pęcznieje na scenie nastrój mszy niedzielnej. Podobnie jak w wyreżyserowanej przez Roberta Czechowskiego „Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj” Witolda Gombrowicza - seansie z Gerhard Hauptmann Theater z Görlitz-Zittau – z każdą minutą coraz kłopotliwiej puchnie balon tajemniczości.

Problem jest wciąż ten sam. Gombrowicz, że po banał sięgnę, był wielowymiarowy, tak w swojej poetyce, jak i w swym myśleniu. Wielowymiarowy i cholernie szeroko rozpięty. Ale to nie wszystko. On nieustannie oscylował między skrajnościami, wirował, nigdy nie zatrzymując się na zbyt długo w żadnym z biegunów i w żadnym punkcie pomiędzy. Umykał uporczywie. Więc gdy się go, choćby w teatrze, przyszpili, unieruchomi, gdy mu się nada tylko jeden profil, jeden ton, jeden gest – karleje. Jakieś mało interesujące dziwo z niego wyłazi – choćby ten w „Polakach” młodzieniaszek w bieli, co to potrafi sobie grzecznie, z pokorą i wielkim szacunkiem z samym świętym kardynałem porozmawiać o Bogu i Ojczyźnie, a nawet, kto wie?, po rozmowie gotów do seminarium wstąpić i proboszczem na wsi zostać, by rodaków duchowo wspierać, Pismo czytać i skromną polskość swego szarego kubeczka dzielnie kontemplować wieczorami.

Owszem, „Biesiada...” – prosta opowiastka o wysokiej arystokracji, z której to arystokracji tuż po zeżarciu kalafiora w piątek wyłazi morderczy brak litości dla wszystkiego, co na świecie małe, biedne, przaśne, nisko urodzone – jest nicowana tajemnicą. Tyle że te ciemności twardo chodzą po ziemi. Nie mają natury mgły - a Czechowski poszedł w tej materii na całość, wylądował w skrajności. Doskonałe frazy Gombrowicza są niczym kawałki rozbitej szyby. U Czechowskiego zaś wszystko – nastrojowe, zwiewne fatałaszki, peruki jak z magazynu Draculi, gotyckie makijaże, majestatyczne nuty, gesty nieokreślone, zdumiewające wygibasy, wreszcie aktorstwo pełne powłóczystych spojrzeń gdzieś w siną dal – jakby nieważkie jest, obłe, miękkie, falujące. Ale w jakiej mianowicie sprawie – tego nie wiadomo. Ot, tajemniczość bezdennie tajemnicza w swej nieogarnionej tajemniczość. To na śmierć rozmiękcza szklane zdania Gombrowicza. Nie ma co ukrywać: „Biesiada...” Czechowskiego momentami jest ładna w obrazku, może nawet ciekawa, cieszy oko. Tak. Cieszy oko, ale omija mózg. Gdzieś między swymi ruchomymi malunkami – gubi gorycz oryginału.



Paweł Głowacki
Dziennik Teatralny
25 października 2012
Spektakle
Polacy