Świętych wyszarpywanie

Było kiedyś tak, że ludzie gotowi byli przyjąć pomoc nawet i od diabła - do tego stopnia codzienność skąpiła nadziei. I znalazł się pisarz, który im tę pomoc zesłał. Kazał lądować w centrum Moskwy ekipie rozdokazywanych czartów, które robiły porządek: karały i ośmieszały wszechwładnych aparatczyków. Dowodził nimi mądry, wiekowy dandys, od niechcenia upokarzający uprzykrzonych drani - acz i tego wszechwiedzącego sceptyka potrafił wstrząsnąć obraz nieludzkiej obróbki, której system poddawał swoje ofiary.

W tle był apokryf biblijny, zmieniający stosunki między postaciami Nowego Testamentu, reinterpretujący też nauki filozofa i uzdrowiciela zwanego Jeszuą Ha-Nocri. Zmieniała się hierarchia cnót (na czele z pamiętną uwagą, że największym ludzkim grzechem jest tchórzostwo). Opowieść była przy tym wyprana do cna z elementów konfesyjnych. Nie było miejsca na pocieszenie w modlitwie, na zawierzenie, na pokorę. Tylko rozpacz i ból z jednej strony, kurczowe trzymanie się rudymentów przyzwoitości z drugiej. A jeśli wiara, to szatańska - wprost ze słów herszta diabłów do Małgorzaty: Proszę się nie niepokoić, wszystko będzie jak należy, na tym trzyma się świat. Które to zdanie rzeszom oduczonym przez XX wiek wiary w boską sprawiedliwość i miłosierdzie latami starczało za płomienne confiteor. 

Czyżby w XXI wieku przestawało starczać?

 Młody reżyser Michał Konarski inscenizację "Mistrza i Małgorzaty" w warszawskiej Rampie zaczął od filmu: na dokumentalnych zdjęciach z lat trzydziestych wylatuje w powietrze wielka moskiewska cerkiew. Jesteśmy na terytorium tryumfującego zła. Gdzie Woland przybywa nie na rytualny bal, tylko na pole walki o swoje udziały, jak porządny mafiozo, co nie pozwoli "nowym" wypchnąć się z miasta. W działaniach jego czeredy nie ma nic z figlarnej dobro-duszności, dzięki której pokolenia sowieckich poddanych wyczytywały w powieści zemstę na prześladowcach. Scena w teatrzyku Varietes z rozrzucaniem fałszywych rubli po widowni jest drastycznym tejże widowni upokarzaniem. Nie żadną odpłatą czerwonej kołtunerii, tylko diabelskim, drwiącym kuszeniem, podsuwaniem złotego cielca. 

Asasello nie zaprasza Małgorzaty na bal u szatana, używając jako legitymacji cytatów z powieści jej Mistrza. On ją nimi torturuje, zadaje ból. Jest tu zresztą, w wykonaniu Andrzeja Niemirskiego, upiornym demonem, nie rodzajem Shreka, jak się go grało zazwyczaj. Bal mknie pospiesznie i zdawkowo, nie ma chustki Friedy i uwag Wolanda o miłosierdziu, które wdziera się w życie wszelkimi szparami, nie ma poplątanych losów bandy żartownisiów. Liczy się tylko kobieca niezłomność. Małgorzata o nic diabła nie poprosi w nagrodę za królowanie na balu! Zamknie uszy na podszepty, żarliwie zawierzy ofiarę Bogu w litanijnym, bezgranicznym oddaniu. I będzie jej dana nagroda. Zniknie Woland ze świtą, wróci pokoik z mężczyzną w czapce z literą "M", pochylonym nad maszyną do pisania. Po czym zaraz, pospiesznie zasunie się kurtyna, pozostawiając w osłupieniu widownię, która czekała na ciąg dalszy, choćby na tamto spotkanie Piłata i Jeszui przy świetle księżyca. Na gest wybaczenia po wiekach, który dzisiejszemu inscenizatorowi zdał się zapewne nazbyt upraszczający.



Jacek Sieradzki
Odra
11 lipca 2012