Szaleńcy czy sekta? Oto ludzie, którzy nie posłuchali Witkacego

Ryzykanci. Może szaleńcy. Równo 29 lat temu porwali się na robienie teatru z niczego. Grali na gruzowisku, bez pieniędzy. Udało się. Witamy na scenie witkacego. Scenie z charyzmatycznym Szefem, który woli mówić o aktorach niż o sobie

Lata 80. ubiegłego wieku. Kompozytor Jerzy Chruściński przyjmuje zaproszenie na próbę spektaklu w Zakopanem. Ma akompaniować aktorom. Zamiast tradycyjnej sceny zastaje jednak gruzowisko, a na jego tle pianino. Widok zatrważający. W głowie kłębią się różne pytania: "Co ja tu w ogóle robię?

Czy sztuka może istnieć w takich warunkach?". Nie zastanawia się długo: siada przy pianinie i zaczyna grać.

Czuje niezwykłą energię, dlatego postanawia związać się z grupą ryzykantów: aktorów i ich przewodnikiem - reżyserem Andrzejem Dziukiem, którzy wzięli sobie za cel założenie teatru w sercu Podhala.

Przyjeżdżaj

Ta historia ma swój początek w 1985 roku. Na szalony pomysł założenia teatru wpadł wówczas Andrzej Dziuk, który wtedy właśnie skończył reżyserię w Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Geneza? Prosta: miłości do gór i twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza, który został artystycznym i duchowym patronem zakopiańskiej sceny. Czas zleciał szybko. W poniedziałek wraz ze swoim zespołem Dziuk będzie świętował 29-lecie działalności Teatru Witkacego. Dokładnie 24 lutego 1985 roku odbył się tam pierwszy spektakl "Autoparodia". - Mam być zmęczony? Ale czym? Być może zabrzmi to banalnie, ale trans, w jaki wprawia mnie praca w teatrze, jest tak silny, że odczuwam nieustanną radość z obecności tutaj - odpowiada Andrzej Dziuk.

Gdy mówi o teatrze, zmienia oblicze, wyraża się głośniej. Bije od niego charyzma, o której tak wiele mówią aktorzy. Określają go zawsze tak samo: "Szef".

Ma siłę przekonywania.

- Wystarczył jeden telefon od Andrzeja Dziuka, który powiedział: "Przyjeżdżaj". I tak się tu znalazłem - szczerze mówi Andrzej Bienias, aktor Teatru Witkacego, który ukończył krakowską PWST.

Nie zdołały go w stolicy Małopolski zatrzymać nawet role w spektaklach Jerzego Treli, Krystiana Lupy czy Jerzego Grzegorzewskiego. W Witkacym stworzył m.in. znakomitą kreację w "Człapówkach - Zakopane", w którym wizja tytułowej ulicy (żartobliwa nazwa Krupówek) i miasta staje się uniwersalną opowieścią o społeczno-politycznych przemianach w Polsce.

- Naszym celem nie jest stwarzanie czegoś nowego, bo właściwie wszystko już było, ale by dotrzeć do głębi danego problemu - podkreśla Bienias, który twierdzi, że teatr jest dziś skażony rzeczywistością, a cała prawda o świecie wynika przecież z absurdu. Dlatego tego środka wyrazu nie brakuje na scenie Witkacego.

Początki nie były łatwe. W końcu sam Witkacy przestrzegał przed zakładaniem stałego teatru w Zakopanem. Dramatopisarz i malarz uważał, że w mieście nie ma odpowiedniego środowiska intelektualnego. Charakter tego miejsca fascynował jednak Dziuka.

- W skeczu scenicznym, "Demencja...", dość szczegółowo analizuję specyfikę tej choroby, zwanej "zakopianiną" - z całym jej egocentryzmem, bufonowatością, pewnością siebie. Bo tutaj każdy czuje się artystą. Ogrom i piękno gór anektowane są czasem przez nieodpowiednie jednostki na własną korzyść. Fantastyczne otoczenie przyrody sprawia, że każdy czuje się tu wyróżniony. Każdy jawi się poetą, malarzem, rzeźbiarzem. Ta chroniczna choroba trwa do tej pory - tłumaczy Dziuk.

Mimo to postanowił założyć swój teatr. - Oczywiście, że się bałem - przyznaje po latach.

Miłość do gór i Witkacego przezwyciężyły jednak jego twórczy lęk. Zobaczył tu pustkę, dostrzegł miejsce dla siebie i swoich przyjaciół. Zobaczył głęboko drzemiący potencjał.

Jest tyle gór do zdobycia, czyli jak rodziła się fascynacja

Podhale znał zresztą od dawna. Dobrze znał. Spędzał tam najpiękniejsze lata młodości.

- Wakacje i przerwy zimowe to był czas zarezerwowany dla gór. Prawdziwych gór - bo, jak większość moich przyjaciół, omijałem Zakopane. Czuliśmy do niego pewną niechęć. Tu robiło się jedynie zakupy, zaglądało do cocktail baru. Tu czekała na nas nagroda po zejściu z gór - wylicza Dziuk.

Chodzenie tam i z powrotem po Krupówkach przypominało Dziukowi tykanie zegara. - Swoisty danse macabre. Odbijanie się od pustki - porównuje.

Postanowił ją wypełnić. Wraz z przyjaciółmi stworzył w szkole teatralnej koło naukowe, zrzeszające grupę ryzykantów, chętnych, by założyć w Zakopanem teatr. - Każdy z nas podejmował to ryzyko na własną odpowiedzialność - mówi Dziuk.

Początkowo grupa wynajmowała sale w trzech miejscach w Zakopanem, m.in. w domu kultury. Zapaleńcy sami sprzedawali bilety na spektakle, dbali o promocję. Nie ustawali w wysiłkach.

- Jadąc do Zakopanego autobusem, śpiewaliśmy z Andrzejem Dziukiem piosenkę "Jest tyle gór do zdobycia". Podejmowaliśmy jedną z najtrudniejszych decyzji w naszym życiu, ponieważ nie wiedzieliśmy, dokąd nas ona doprowadzi, jak długo wytrwamy w tworzeniu teatru, zaczynając od zera. Zawarliśmy wtedy umowę, że nie wycofamy się wcześniej niż po trzech latach działalności teatru. To był dla nas rodzaj próby.

Po trzech latach nie mieliśmy już żadnej wątpliwości - opowiada Dorota Ficoń, absolwentka krakowskiej PWST, związana z Teatrem Witkacego od początku istnienia.

Dziuk dodaje:

- Byliśmy młodzi, buntowaliśmy się. Ale towarzyszyła temu siła, przekonanie, że nie mamy wyboru. Porwaliśmy się na tworzenie teatru w okresie społecznego marazmu w Polsce. Mieliśmy za sobą stan wojenny, któremu towarzyszyło dojmujące poczucie bezradności. A życie biegnie, tyka. Nie mogliśmy dłużej stać w miejscu. Wzięliśmy wszystko we własne ręce.

Czuliśmy, że to był nasz czas.

By zrealizować marzenie o stworzeniu w Zakopanem teatru, Dziuk zamieszkał początkowo wraz z grupą aktorów w Małem Cichem.

- To była moja samotnia z młodzieńczych czasów wypraw w góry - mówi.

Artyści nie mieli ani samochodu, ani wystarczającej ilości pieniędzy. - Całe dnie spędzaliśmy na próbach. Do Małego Cichego wracaliśmy nocnym autobusem, starym jelczem albo składaliśmy się na taksówkę. Czasem te pięć kilometrów do Zakopanego przemierzaliśmy piechotą. Mijaliśmy hodowlę wilków. Fantastyczne przeżycie - wspomina Dziuk.

Scenariusz powtarzał się każdego poranka. - Całą grupą zbiegaliśmy z góry, by zdążyć na pierwszy autobus, który odjeżdżał o godzinie 8.30. Towarzyszył temu entuzjazm, wiara w to, że jesteśmy kowalami własnego losu. Czuliśmy, że warto się poświęcać - opowiada Szef.

Opłaciło się. Koncepcja teatru zaproponowana przez Dziuka i jego zespół to było to, na co czekała publiczność. Pierwsze spektakle były udaną próbą ognia. Wpływy z biletów pozwalały na wynajęcie sali, opłacenie rachunków. A temat był trudny. Wystawiony 24 lutego 1985 roku spektakl "Witkacy - Autoparodia" to bowiem góralsko-ceperski skecz, poświęcony zakopiańczykom.

- To nie był ani kabaret, ani wodewil. A pamiętajmy, że stanęliśmy przed publicznością złożoną właściwie z samych turystów, którzy przyjechali do Zakopanego, by napić się piwa i sfotografować z misiem na Krupówkach. Dlatego mówię o naszych pierwszych przedstawieniach jako o prawdziwej próbie ognia - podkreśla Dziuk.

Tu po prostu musi powstać teatr

Osiągnięcie sukcesu w Zakopanem nie było łatwe. Proces ten można porównać nie tyle do wspinania się na Gubałówkę, co na Orlą Perć.

- Grupa, z którą przyjechałem, miała program, pomysł i wolę tworzenia. Potrzeba garderoby czy gabinetu dyrektora nie zaprzątała nam wtedy głowy. U podstaw naszego myślenia leżała niezgoda na czas, w którym przyszło nam żyć. I na teatr, który nas otaczał. Nie chcieliśmy stać się częścią martwej i drętwej tkanki ówczesnych instytucji. Czuliśmy, że to nas zabije. Dziś, gdy oglądam dyplomy świeżych absolwentów, zastanawiam się, gdzie trafiają ci wszyscy młodzi ludzie, pełni entuzjazmu i energii, których widuję na scenie. Jak silne są tendencje wysysania, wyjaławiania, obcinania skrzydeł. Jaka śmiercionośna jest wciąż siła instytucji - zamyśla się Andrzej Dziuk.

Aktorka Witkacego Joanna Banasik twierdzi, że tylko ci, którzy mają szczęście, trafiają do Teatru Witkacego. Przyznaje, że gdyby go nie miała, z pewnością rzuciłaby aktorstwo.

- W szkole teatralnej profesorowie mówili mi: "Nie nadajesz się. Skończ z tym. Nie masz za grosz wyobraźni". Była załamana. Absolwentka PWSF,TViT w Łodzi związała się z tą sceną od IV roku studiów.

- O mnie też tak mówili - śmieje się Krzysztof Wnuk, który ukończył PWST w Krakowie. Ich kunszt wokalno-aktorski prezentowany na deskach teatru Witkacego stoi jednak w ostrej sprzeczności z ocenami pedagogów z przeszłości.

Wraz z resztą zespołu: Andrzejem Bieniasem, Dorotą Ficoń, Adrianną Jerzmanowską, Piotrem Łakomikiem, Krzysztofem Łakomikiem, Emilią Nagórką, Krzysztofem Najborem, Dominikiem Piejko, Katarzyną Pietrzyk, Jagą Siemaszko i Markiem Wroną tworzą - jak sami przyznają - teatr osobny, który nie ma żadnego odpowiednika wśród scen w całej Polsce.

Chramcówki 15

Dziś do teatru imienia Witkacego trafimy bez żadnego problemu. Drogowskaz znajduje się na skrzyżowaniu przy dworcu PKP i PKS w Zakopanem. Nie zawsze jednak tak było.

- Początkowo miejscowi byli mocno nieufni. Swój stosunek zmienili po latach i dziś zakopiańczycy są z nas dumni - to nasz wielki sukces - podkreśla Dziuk. - Choć nie zaprzeczam; wciąż jesteśmy tu obcy. Zachowanie przez nas odrębności to jednak wyraz szacunku. Górale nie lubią, gdy się z nimi za bardzo brata. Dlatego świadomie funkcjonujemy na uboczu.

Miejsce, w którym znajduje się Teatr Witkacego, jest wyjątkowe.

Adres Chramcówki 15 znają doskonale nie tylko mieszkańcy Zakopanego, ale chyba każdy, kto przyjeżdża tu wypocząć. Zanim powstał tu teatr, znajdowało się sanatorium - słynna lecznica doktora Andrzeja Chramca.

- Gdy zobaczyłem opuszczony budynek, wiedziałem, że tu po prostu musi powstać teatr - przyznaje Andrzej Dziuk.

Wspomina, jak wielkie wrażenie zrobiły na nim zabytkowe, XIX-wieczne drzwi, zabite w czasach komuny dechami. Zostały one odnowione i stoją dziś w holu teatru, podobnie jak stół bilardowy, który należał do doktora Chramca.

Nie służy on jednak rozrywce. Spotykają się wokół niego widzowie, którzy przychodzą na spektakle. Tu podaje się herbatę. Czuć domową atmosferę, bo widz w Teatrze Witkacego był i do dziś jest traktowany jak prawdziwy gość.

Teatr, który nie kłamie

O pracy zespołu Witkacego w Zakopanem do dziś krążą legendy. Mówi się nawet o pewnego rodzaju sekcie.

- Przyjaciele ostrzegali mnie: "Nie jedź tam, to przecież sekta. Już stamtąd nie wrócisz. Wszyscy wymieniają się tam swoimi żonami. Chcesz w tym uczestniczyć?" - śmieje się dziś do wspomnień Dominik Piejko, aktor Witkacego. - Jestem w tym teatrze już prawie dwadzieścia lat - mówi Marek Wrona, aktor Witkacego. - Wyobrażacie sobie, co o mnie myślą? - śmieje się.

Grupa? Owszem. Wspólnota? Tak. Sekta? Dyrektor Dziuk zaprzecza. Aktorzy - wstrzymują się od komentarzy.

Wspominają za to, jak pewnego dnia ktoś wybił w teatrze szyby. W prasie ukazały się później nagłówki, że aktu wandalizmu dokonał diler, któremu aktorzy nie zapłacili za narkotyki. Dziś wszyscy się z tego śmieją.

Określanie zespołu Witkacego mianem "artystycznej sekty" ma swoje korzenie w przeszłości, gdzieś w początkach historii teatru.

-

Przekonanie o tym, że tworzymy sektę, w pejoratywnym rozumieniu tego słowa, wykształciło się za czasów komuny. Wynikało z niezrozumienia materii naszego teatru. Tworzyliśmy bowiem enklawę wolności par excellence. Szczerze i jawnie wyznawaliśmy wolność tworzenia, myślenia i życia. W czasach PRL-u było to coś tak ożywczego, świeżego i nieprzystającego do otaczającego świata, że dziwiło i rodziło skojarzenia z sektą. Nałożyła się na to również fatalna legenda naszego patrona. Witkacego - ojca narodowego piewcy i Witkacego - demonicznego syna - wyjaśnia Andrzej Dziuk.

Od określenia wspólnoty aktorzy jednak nie uciekają. Łączy ich wspólnie spędzany czas, także poza teatrem. Sylwestry, wyjazdy na wakacje. Trudno się dziwić, że w takiej grupie i dziś chcą pracować młodzi aktorzy.

- Przyjeżdżałem do Zakopanego na spektakle i zapragnąłem być częścią tego zespołu. Chciałem grać właśnie w takim teatrze. Teatrze, który nie kłamie, który zawsze mówi prawdę i nie ma nic do ukrycia. Czułem strach, kiedy stanąłem na jednej scenie oko w oko z aktorami. Zwracałem się do nich per "Pan" i "Pani". Nagle słyszę: "Jaki Pan?", "Jaka Pani?". Dali mi odczuć, że jestem jednym z nich - wspomina Dominik Piejko.

Którędy trzeba pójść, by zejść na manowce?

Czas mija szybko. Jest luty, 2014 roku. Czwartkowy wieczór. Brzęczą kieliszki przy stolikach, przy barze padają zamówienia na ostatnie kawy. Tłum widzów, trzeba dostawiać krzesła. Na widowni młodzież szkolna, turyści z różnych stron Polski. Toczą się leniwe rozmowy. O feriach, czasie wolnym w Zakopanem. Szmery rozmów zostają nagle przerwane.

Robi się gwarno, głośno. Grupa aktorów wpada w tłum widzów.

Pytają o noclegi, imprezy. Elegancki mężczyzna w letnim garniturze, wprost wyjęty z magazynów mody dwudziestolecia międzywojennego, rzuca wymownym spojrzeniem spod kapelusza. Nagle jedna z pań, w wieczorowej sukni, z butelką szampana w ręku, na lekkim rauszu, siada komuś na kolanach. Chichocze i zagaduje, po czym chwiejnym krokiem - za całym wianuszkiem postaci, które wyglądają, jakby przybyły z dwudziestolecia międzywojennego - wkracza na scenę.

Zaczyna się spektakl "Człapówki". Tekst Andrzeja Struga, który przez pryzmat Zakopanego snuje opowieść o Polsce i Polakach. Z wszystkimi ich przywarami.

"Którędy trzeba pójść, by zejść na manowce?" - słychać w którymś momencie ze sceny.

Nie wiemy, czy Andrzej Dziuk i zespół aktorski zakopiańskiej sceny tę drogę zna, ale jedno jest pewne: Teatr Witkacego poszedł swoją, osobną ścieżką. I dotarł na szczyt.

_____________________________________________________________________________________________________

27 i 28 lutego Teatr im. Witkacego w Zakopanem będzie obchodził 29. urodziny. W tym czasie odbędą się dwa specjalne pokazy "Halnego" ("Niebezpieczne sny"). Na scenie spotkają się znakomici muzycy międzynarodowi i aktorzy Teatru Witkiewicza. Spektakl w reżyserii Andrzeja Dziuka inspirowany wiatrem halnym i jego wpływem na człowieka. Halny

- wiatr, który choć wytłumaczalny meteorologicznie i klimatycznie, pozostaje nadal mistyczną tajemnicą, a jego działanie na człowieka ciągle jest niewyjaśnione. Halny jest metaforą i pretekstem do ujawnienia tego, co w człowieku ważne, ale głęboko ukryte. Wiatr ten odznacza się siłą niszczycielską, ale przede wszystkim inspiruje zmiany.

Muzyka - Józef Skrzek (Breakout, Czesław Niemen Band, SBB), Steve Kindler - (koncertował z Mahavishnu Orchestra oraz Kitaro), Steve Schroeder (występował z Tangerine Dream), Mirosław Muzykant (tworzył In Corpore Band).

Ten spektakl trzeba zobaczyć.



Urszula Wolak , Łukasz Gazur
Dziennik Polski
24 lutego 2014