Szarżować czy nie szarżować - oto jest pytanie?

Jak robić "Hamleta", żeby nie popaść w śmieszność? I z drugiej strony - nie uwikłać się w ironię, prześmiewczość? Po co w ogóle robić "Hamleta"? Co nieustannie fascynuje twórców w tekście i w samej postaci? Znaki zapytania można mnożyć. I mnoży je też Krzysztof Garbaczewski w swoim przedstawieniu, inspirowanym szekspirowskim tekstem. Piszę - inspirowanym, bo "Hamleta" Wiliama Shakespeare'a tam niewiele (choć de facto jest Hamletów trzech), a więcej refleksji, wariacji, powrotów do utartych, kulturowych klisz i przeświadczeń na temat Szekspira oraz tego, jak powinna wyglądać sceniczna praca nad tekstem.

Spektakl Starego Teatru można spokojnie nazwać przedstawieniem patchworkowym, co widoczne jest przede wszystkim w poszatkowanej konstrukcji fabularnej - pełnej dziur i niespodziewanych zwrotów akcji wynikłych zapewne z fantazji o tym, co by było gdyby. Nazwałabym zresztą tego "Hamleta" bardziej zbiorem scen niż kompletnym przedstawieniem. I jeśli tak do niego podejść, można w nim znaleźć kilka intrygujących pomysłów. Na przykład ujęta w bardzo sugestywny sposób relacja Hamleta nr 1 (Krzysztof Zarzecki) i Ofelii (Jaśmina Polak). Ofelia jest u Garbaczewskiego dziwką Hamleta - ale nie w sensie seksualnym, a emocjonalnym i intelektualnym. Hamlet płaci jej za noce, w które mu towarzyszy, ale tylko po to, aby dowiedzieć się dzięki niej czegoś o sobie. Sceny z tą dwójką są absolutnie magiczne - głównie za sprawą Krzysztofa Zarzeckiego - pełnego tajemniczości i spokoju. Jego druga twarz (Hamlet nr 2 grany przez Bartosza Bielenię) to z kolei kompletne odwrócenie portretu, który kreuje Zarzecki. Twarz buntu, impulsywności, bluźnierstwa. Jest i Hamletmaszyna - Roman Gancarczyk - jakby patrzący z dystansu na siebie sprzed lat, synteza wyobrażeń o Hamlecie. Ciekawe to rozdzielenie różnych aspektów osobowości Hamleta na trzy postaci. W praktyce zabieg ten nie zawsze się sprawdza, ale ma potencjał i daje kolejne tropy interpretacyjne samego tekstu Shakespeare'a.

Jak to u Garbaczewskiego - nie obyło się również bez ekranu. Szkoda jednak, że reżyser nie ograniczył się do pokazywania na nim scen z pogranicza świadomości i snu, stających się udziałem Hamletów - tyle by wystarczyło. Zamiast tego mamy to, co dzieje się pod sceną, w holu, we foyer, a nawet przed teatrem. Za dużo.

Dziwne było też dla mnie para-metateatralne mieszanie Heleny Modrzejewskiej i Konrada Swinarskiego do całej tej zabawy. Rozumiem, że to jakaś dyskusja z przeszłością, "Hamletem" niedokończonym i tak dalej; tylko po co wrzucać ten kamyczek do ogródka? Wyczuwam bezsensowne ojcobójstwo. Albo kompleksy, często nawiedzające ostatnio Narodową Scenę.

Ale wracając do poszatkowania... . Widać je też w scenografii będącej zbieraniną przeróżnych elementów - z jednej strony naładowanych symbolami, a z drugiej - pozornie zupełnie bezużytecznych. Nad sceną zwisa wielkie ucho i obracający się przedmiot - z jednej strony biały ekran, a z drugiej - lustro. Pod nim znajduje się okrągły zbiornik z wodą, na proscenium - dłonie obracające się wokół własnej osi, wykrzywione w manierycznych gestach. Najbardziej jednak interesują mnie ułożone z przodu sceny trójkąty z pleksi i ogromne serce przy lewej ścianie. Trójkąty budzą skojarzenie z wrocławskim "Kronosem", a serce - z "Pocztem Królów Polskich". Najwyraźniej odniesienia do jednego i drugiego spektaklu są aż nazbyt subtelne, aby widz mógł je wyczuć. Albo to po prostu scenografia z odzysku, co wydaje mi się jednak bardziej prawdopodobne - szczególnie że w "Hamlecie" te elementy sprawowały podobną funkcję, co we wcześniejszych dwóch spektaklach. To jednak nie żadna ciągłość, a powtarzalność - niestety trochę nużąca. Jeśli dodać do tego ukochany przez reżysera ekran, otrzymujemy spektakl, który już gdzieś kiedyś widzieliśmy... Z drobnymi przesunięciami w warstwie tekstowej. Przestaje mnie satysfakcjonować argument o wypracowanej "konwencji", "stylistyce", "znakach rozpoznawczych". Bardziej pachnie mi to lekkim wypaleniem się i brakiem pomysłów na dalszy rozwój. Rozwój - a nie kolejny tekst, który można zrobić w sposób podobny lub niemal taki sam jak dawniej.

Wyobrażam sobie Krzysztofa Garbaczewskiego, który zabierając się do pracy nad kolejnym spektaklem, wykrzykuje hamletycznie: szarżować czy nie szarżować - oto jest pytanie! I zawsze wybiera szarżowanie. A szkoda, bo gdyby było oszczędniej, wyszedłby naprawdę niezły spektakl.



Profesorowa z Wilczej
teatrdlawas.pl
25 lutego 2016
Spektakle
Hamlet