Ta, na którą patrzysz

Nie krzyczy. Jeśli nawet zdarza jej się, to słychać dźwięk z rzadkiego gatunku krzyków dobrze wychowanych, które się taktownie połyka, nie wypuszcza za okno, bo tam wystarczająco dużo skowytów, prawdę mówiąc - świat jest już tylko skowytem. Czarna suknia, długa, krój prosty tak, jakby krawiec chciał stworzyć szatę niewidkę - wsuwa się w nią niewiasta i znika.

Podobnie z butami i stukotem kroków. Na piersiach i wokół nigdy nieznużonej szyi krucha koronka - biel zgaszona kurzem i cieniem - ślad czasów, gdy powietrza wokół było więcej. Oczy ogromne, skrajnie ciemne, prawie grafit, i włosy grafitowe, płaskie. Twarz nieludzko cicha, skóra wyłapująca najlichsze fale powietrza, słuch absolutny. Niewysoka. Lęka się stukającego mementa kół pociągów jadących w ciemność, wysokiego muru, który tuż za oknem tnie ulicę na pół, a najmocniej - żółtej gwiazdy, choć żółta gwiazda jest szyfrem jej tożsamości. Żyje w szafie, wśród walizek, zawsze gotowa do zniknięcia. Nie żali się. Nie bluźni. Nie krzyczy. Jest.

Jest? Tak, lecz kto jest? Kto? Gdzie? Kiedy? Gdyby Ana Nowicka, reżyserka monodramu "Szafa", odpowiedziała, gdyby pedał napastliwej oczywistości do dechy przycisnęła - wyszedłbym grubo przed końcem, choć seans trwa minut ledwie 40, może nawet ciut mniej. Wyszedłbym po kwadransie, bo akurat tu, na piwnicznej scenie Teatru BARAKAH na Kazimierzu - rzut beretem od starej ziemi macew przy Szerokiej, pięć rzutów beretem od którejkolwiek z synagog, dziesięć rzutów beretem od placu Getta za Wisłą - tu w sprawie niepojętych czasów, gdy ludzie wybrani siedzieli w szafach, należy siedzieć cicho, jak najciszej. Pomijając inne argumenty - tutaj po prostu mądrze jest w swojej sztuce nie wymachiwać polskimi demonami, mądrze jest być dyskretnym, gdyż patos dewaluuje demony, zmienia je w coś na podobieństwo żałosnych, odpustowych gadżetów z gipsu bądź gumy, gadżetów dla humanistycznie rozbujanych kucht. W "Szafie" nic nie jest dopowiedziane. Kto? Ona - ta, na którą patrzysz. I tyle niech ci wystarczy. Gdzie? W jakimś punkcie Ziemi. Kiedy? Wtedy, gdy świat cały był już tylko skowytem. Trzeba mówić więcej? Nie trzeba. Dopowiedzenia, którymi w tej materii można by widza uraczyć, są rewelacjami typu: dwa a dwa to cztery. Ergo - głupotą są. Dlatego przez 40 minut Monika Kufel jako Ona - ta, na którą patrzysz - mówi mało. Kilka zdań, strzępów zdań z książek Olgi Tokarczuk i Hanny Krall. Plus parę poetyckich rytmów z "Lokomotywy" Juliana Tuwima. Nie inaczej: słychać rymowankę dla przedszkolaków. Jak w prologu mej opowiastki - tak i w seansie Nowickiej nie pada ani słowo Wojna, ani słowo Żyd, ani słowo Holocaust, ani słowo Getto, ani słowo Polska, ani słowo Antysemityzm. Za to Ona - ta, na którą patrzysz - nasłuchując świata za oknem, szepce, podśpiewuje frazy swego rodaka, jego słowami pyta: "A skądże to, jakże to, czemu tak gna?/ A co to to, co to to, kto to tak pcha?/ Że pędzi, że wali, że bucha buch, buch?". No, kto? Takiś niedelikatny, że trzeba walić kawę na ławę? Skrajny lęk uczy skrajnej dyskrecji - oto cierpka istota seansu Nowickiej. Nie pojmujesz tego równania?

Ona - ta, na którą patrzysz - w trudnej sztuce milczenia pobrała lekcję najświetniejszą. I taka jest Kufel przez minut 40 - doskonale ascetyczna. Ot, niewiasta ulepiona pół na pół z ciszy i garści słów, mówionych z małej, skulonej litery. Kilka zapatrzeń w nieruchome powietrze, parę chwil łowienia doskonałym uchem mowy dnia albo nocy, pięć nagle zamarłych gestów, wspomnienie o dniach, gdy wokół było więcej powietrza, a dzieci szły przez zielone łąki, kilka połkniętych krzyków. To wszystko na dziś. A jutro? To samo. Jutro, za miesiąc, do końca. Szafa. Cisza, słowo, oko, ucho, pamięć. I rymowanka, która nie ocala: "A skądże to, jakże to, czemu tak gna?/ A co to to, co to to, kto to tak pcha,/ Że pędzi, że wali, że bucha buch, buch?". I połknięte krzyki. Do końca to samo. Ale ta, na którą patrzysz, nie pyta o finał. Ona jest. To dużo.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
30 sierpnia 2010
Spektakle
Szafa