"Tchnienie" - świetny debiut Grzegorza Małeckiego

- Teatr nie umarł - powiedział Jan Englert, dyrektor Teatru Narodowego, w foyer najmniejszej sceny tegoż teatru, zaraz po premierze "Tchnienia" Duncana Macmillana. Sztukę reżyserował aktor Narodowego Grzegorz Małecki i jest to jego debiut w tej roli. Uśmiechnąłem się słuchając Englerta, bo sam co jakiś czas używam tej formułki, kiedy mi się coś szczególnie spodoba. To jednak sygnał, że myślimy kategoriami podtrzymywania czy może ratowania instytucji, ba, artystycznej idei.

Zacznijmy od kilku słów na temat sztuki. Takich scenicznych opowiastek o miłosnych parach z problemami gra się wciąż sporo. Sam Małecki z powodzeniem występuje z Marią Seweryn w Teatrze Polonia w "Konstelacjach" Nicka Payne'a (który podobnie jak Macmillan jest Brytyjczykiem). Ten akurat tekst przyniosła aktorowi koleżanka z liceum Anna Gujska, która go też przetłumaczyła. A wcześniej obejrzała w Londynie. To całkiem świeża sprawa. Macmillan to rocznik 1980, premiera "Lungs" (w oryginale "Płuca") - rok 2011. Mamy więc do czynienia z naprawdę współczesną literaturą.

Czy tę historię, też napisaną na dwójkę aktorów, coś czyni szczególnym? Choć to zapis uczucia i kryzysów uczucia, wyróżnia ją dość starannie zarysowany kontekst - można by go nazwać obyczajowo-cywilizacyjnym. Dobrze oddaje się tu ekscytacje i lęki brytyjskiej, a może po prostu zachodnioeuropejskiej klasy średniej. Te wszystkie społecznikowskie frazesy i ekologiczne obsesje wpływają bardzo mocno także i na prywatne relacje, decyzje, np. o założeniu rodziny.

Pewnie odbiór tego tekstu będzie do pewnego stopnia obrotowy, ci co upodabniają się do bohaterów sztuki w Polsce, nie odbiorą tych wątków jako satyrycznych. Ja będę się upierał, że Macmillan ma co najmniej dystans do powracającej wizji sadzenia drzew i strachu przed "węglowym śladem". To wynika z tekstu. Ten satyryczny wsad jest zarazem miękki, nienatrętny - zresztą rozładowuje go do pewnego stopnia szczególne, jednak optymistyczne zakończenie.

Ale ta inscenizacja ma naturę manifestu z całkiem innego powodu. Tekst składa się ze scenek, sytuacji przelewających się jedna w drugą, przy czym zmiany "dekoracji", miejsca i czasu, następują niemal niepostrzeżenie (choć je ogarniamy). Małecki doprowadził tę konwencję do ostateczności.

Kazał grać aktorom kompletnie bez dekoracji - to chyba pierwsza od bardzo dawna moja premiera bez scenografa. Sytuacje są aranżowane w warunkach pełnej umowności, nawet kiedy bohaterowie leżą w łóżku, rozmawiają na stojąco - jak w najprostszych aktorskich etiudach (dla porządku, dwa razy się jednak kładą). Nie mają do dyspozycji żadnych sprzętów ani rekwizytów. W tle nie ma dźwięków, muzyki, nic. Po co muzyka, gra się na nich, na aktorach, na ludziach, jak na instrumentach. Oczywiście, to żadna żelazna reguła. Dzień wcześniej oglądałem w Lublinie znakomity monodram Przemysława Stippy - tam muzyka czy dekoracje znaczyły dużo, pomimo podobnej ascetyczności całej opowieści. Ale wyzwania takiej surowej, samoograniczającej się inscenizacji to zarazem opowiedzenie się za teatrem, w którym jest tylko literacki tekst i aktor.

Nie ukrywam, że strasznie mnie ucieszył entuzjazm i Małeckiego, i Englerta, i innych zebranych na premierze artystów, do takiego "eksperymentu". To znak, że teatr zmieniający się z wolna w mieszaninę chaosu i publicystycznych deklaracji, zaczyna się spod tej ściany cofać. Dla porządku: nigdy cały się do tej ściany nie przytulił.

To poniekąd oznacza osłabienie sporu między teatrem dramatycznym i postdramatycznym, bo przecież w "Tchnieniu" fabuła jest pretekstowa, a bohaterowie to para everymanów odgrywających przed nami swoiste uogólnienie. Znajduje to swoje konsekwencje w sposobie gry - oni bardziej przedstawiają emocje niż wczuwają się w nie. Chociaż i to nie jest takie proste. Bo jednak Macmillan, a za nim Małecki, zatroszczyli się o to aby nas odrobinę tą "pretekstową" fabułą zaciekawić. To wciąga. To się ogląda. Z czystym sumieniem mogę polecić tę opowieść sceniczną ludziom, którzy lubią ciekawe historie i pytanie, co dalej.

Tak skroić niemal metaforę żeby pozostała interesującą historią. Chapeau bas za to. To też urasta do rangi demonstracji.

Para aktorów - cóż, nie zawiedliśmy się na obojgu. Mniej do tej pory wykorzystywana Justyna Kowalska, przedstawicielka sprawnej młodzieży Narodowego, nawet trochę chwilami przesłania bardziej aktorsko spełnionego Mateusza Rusina. Ale to wynika z tekstu. Kobieta tu dominuje zgodnie z nowymi trendami, i zresztą okazuje się chwilami postacią z pazurkami. Kowalska świetnie demonstruje pełną amplitudę nastrojów grając zarazem z dystansem przynależnym tej konwencji. Wychodzi z siebie pokazując: popatrzcie to ona, po czym wraca. Ale szczególnie w finale facet (czyli Rusin), łagodniejszy, dający się popychać w różne strony, okaże się pełnoprawnym partnerem. Partnerem w pogubieniu ludzkim, dodajmy.

Na temat owego pogubienia całych generacji można by odbyć wielką ideową dysputę. Nie wiem na ile świadomie, ale autor pokazuje fenomen ludzi komplikujących to co kiedyś było proste i przyjmowane jako naturalny pewnik. Chyba jednak teatralna recenzja nie jest najstosowniejszą areną dla takiej rozmowy, Odłóżmy ją na inny moment.

Warto zauważyć co innego. Grzegorz Małecki to kolejny aktor, który się wyzwala, emancypuje. Zamierza być twórcą samodzielnym, a nie jedynie współtwórcą, a często tworzywem, artystycznych przedsięwzięć. Spodziewałem się tego, od dawna nie mieścił się w roli tylko aktora. Nie zawsze się zgadzałem z każdym jego zdaniem, ale ważne, że miał jakieś zdanie. Teraz nam wszystkim dopiero pokaże.

Pierwsze podejście dowodzi, że nie ma tu mowy o przypadkowych wyborach, o ruchach pozbawionych motywacji, wykonywanych tylko dla efektu. Za to się należą mojemu ulubionemu aktorowi gratulacje. Teatr Narodowy to na szczęście właściwa przestrzeń dla odpowiedniego gospodarowania talentami.



Piotr Zaremba
wpolityce.pl
11 września 2018
Spektakle
Tchnienie