Teatr bez makijażu

- Trudno mówić o głębokich przeżyciach artystycznych o dziesiątej rano. O tej porze nie powinno się grać, niemniej jednak pamiętam siebie, kiedy jako bardzo młody człowiek byłem prowadzany do teatru na poranne spektakle. Jednak to "coś" do mnie przeniknęło i zafascynowało, nie mam wątpliwości, że magią teatru zaraziłem się właśnie wtedy - mówi Jerzy Głybin, aktor Teatru Śląskiego w Katowicach.

W tym roku minie 25 lat od transformacji ustrojowej, to ćwierćwiecze w warunkach demokratycznej wolności słowa ale także bezlitośnie obowiązujących praw wolnego rynku. W jakiej kondycji postrzega pan teatr Anno Domini 2014?

- Teatr ma teraz do spełnienia potężną misję. Pytanie - przeciwko czemu lub o co ma walczyć? - zdaje się być zużyte. Przed 1989 r. wszystko, każde przemycone słowo, które testowało ówczesną władzę było witane z uznaniem, poparciem i zrozumieniem. W tamtych czasach teatr przekraczał ramy sztuki, wywołując często brzemienne w skutkach wydarzenia. Pojawiało się wówczas mnóstwo znakomitych przedstawień, znakomitych także pod względem artystycznym, wystarczy wspomnieć "Dziady" Dejmkowskie czy "Dziady" Konrada Swinarskiego, choć dziś już mało kto wspomina ich niebywały walor artystyczny. Czasy walki o polską podmiotowość mamy za sobą (może pozornie). Myślę jednak, że zachłyśnięcie się europejskością, wprzęgniecie, często bezkrytyczne, w mentalność i kulturę zachodnią, doprowadziło do wielu niepokojących efektów i sprawiło, że żyjemy w czasach wyjątkowego relatywizmu i degrengolady wartości. Teatr nie może obojętnie się temu przyglądać. Zapewniając widzom godzinę, dwie oderwania od niezbyt miłej rzeczywistości, musi jednak gwarantować, że to jest ucieczka do czegoś wartościowego, nawet jeśli ma tylko bawić, musi to robić w sposób najdoskonalszy, wysoce estetyczny, wyrafinowany... Właśnie teraz teatr powinien występować w obronie wartości ludzkich, humanistycznych.

Powinien, ale czy na pewno to robi?

- Zauważam niebezpieczną tendencję w teatrze - odwracania się od wartości. Oczywiście ta demoniczna skłonność nie wszystkimi zawładnęła, ale sam fakt, że pojawiają się takie przypadki jest już niepokojący. Wszelka powierzchowność czy chęć tworzenia pewnego typu fototapety powoduje, że teatr powoli traci swoją funkcję wywoływania refleksji, wzbudzania wysublimowanych uczuć. Zaczyna bazować na bardzo płytkich i miałkich emocjach. I takie zabiegi mnie bolą. Czasami zadaję sobie pytanie - czyja przypadkiem nie jestem produktem innego postrzegania teatru, teatru, który siłą rzeczy musi odejść...

Jest pan profesjonalistą, lata doświadczeń w tym zawodzie nie powinny skłaniać pana do takich pytań.

- Bagaż zawodowych doświadczeń jest tu raczej obciążeniem. Moje wyobrażenie o teatrze zrodziło się w okresie młodości, a to przecież dla każdego czas mityczny. Wszystkie wartości, które wówczas wyznawaliśmy bazują na owej magii młodzieńczego odczuwania i postrzegania świata. Myślę jednak, że bez względu na kontekst historyczny, różniące nas doświadczenia, rodzaje wrażliwości, odmienne przecież w każdym pokoleniu, niezależnie także od poszukiwań nowych form (wszak teatr musi to robić zawsze) nie może on zatracić swojej najważniejszej powinności. Podstawowym pierwiastkiem, decydującym o rozwoju cywilizacji jest... dobro! I właśnie dobro powinno być bardzo wyraźnie wyakcentowane i egzemplifikowane w teatrze. Można je wyeksponować nawet poprzez ujawnianie jego przeciwieństwa. Jeśli jednak utkniemy wyłącznie w kręgu zła, powierzchowności, niezrozumienia, zabawy formą, zapomnimy, że teatr musi pozostać przede wszystkim ostoją humanizmu. Jego zadaniem, podobnie jak literatury, jest wzbogacać. Jeśli sięgam po moje ulubione powieści, pierwsze z brzegu, na przykład "Czarodziejską górę" Manna, "Sto lat samotności" Marqueza czy "Imię róży" Eco - wiem po co czytam te książki, co mnie w nich wzrusza... ale po lekturze "Malowanego ptaka" Kosińskiego zadaję sobie pytanie - po co takie powieści powstają? Podobnie jest z teatrem. Czemu służą przedstawienia, które mówią o niczym a na dodatek są obrzydliwe, złe? Manifestują zasadę, że jedyne co warto jest w życiu robić, to burzyć, nie uznając żadnych wartości. Takiego teatru nie lubię.

Większość publiczności także, nerwowe wręcz poszukiwanie nowych, oryginalnych form prowadzi często do absurdu, powoduje, że teatr zaczyna się izolować.

- To prawda, takimi poczynaniami trochę się zaskorupia. Niestety bywały edycje "Interpretacji", w których pojawiały się nic nie znaczące przedstawienia. Patrząc na nie trudno było oprzeć się wrażeniu, że ludzie teatru zaczynają zjadać własny ogon. Zbiór obrazków, które nic nie łączy, reżyser tłumaczył chęcią sprzedania dna najdeńszego swojej osobowości. Z tego jednak nadal nic nie wynika. Rozumiem intencję, ale wciąż nie jestem w stanie zgłębić tej niezwykłej natury. Nazwijmy więc takie przedsięwzięcie po imieniu, to jest zwyczajny humbug. Na szczęście fala młodych reżyserów, którzy wnieśli nowy powiew przyniosła także wybitne przedstawienia. Jednym z nich jest na pewno "Krum" Levina, wyreżyserowany przez Krzysztofa Warlikowskiego. To znakomity spektakl.

Trochę mnie pan podniósł na duchu, aktor od ponad 40 lat nie schodzący ze sceny, doktor, wykładowca a przyznaje, że czegoś nie jest w stanie pojąć... Kiedy patrzę na obraz, w którym niczego nie dostrzegam, kiedy wychodzę ze spektaklu i czuję pustkę, mam obawy, czy mogę o tym głośno powiedzieć.

- Język teatru pozostaje niezmiennie ten sam. Niestety często się zdarza, że przekaz ze sceny traci klarowność. Doświadczenie, zawodowstwo nie ma tu nic do rzeczy. Teatr ma poruszać. I nie jest ważne tworzywo. Można grać żywy, współczesny teatr, poruszający żyjących "tu i teraz" tekstem Moliera czy Szekspira. Znakomicie robią to Rosjanie, którzy potrafią tak zagrać, że nie jest to ramota i zabytek. Z wszelkimi eksperymentami, które są tylko manipulacją bez uzasadnienia i żadnego przesłania teatr sobie poradzi, ponieważ on zawsze wygra. Albo da komuś mocno po nosie, albo przestanie przemawiać i wówczas widzowie zaczynają się buntować. Swoboda wypowiedzi nie może usprawiedliwiać wszystkiego.

Istnieje w teatrze granica wolności?

- Niewątpliwie tak. Teatr nie jest wyłącznie dziedziną sztuki, jest także zjawiskiem społecznym, w pewnych okresach nawet bardzo masowym. Ciąży na nim ogromna odpowiedzialność. Zawsze "coś" musi być dla "czegoś". Można pisać wiersze do szuflady, można komponować muzykę do szuflady, ale teatru tak robić się nie da, ponieważ zawsze tworzy się go dla ludzi. I to w końcu widzowie decydują, jakiego teatru oczekują. Oczywiście umiejętne podsuwanie różnorodnych propozycji buduje ich apetyt, ale spektakularne formy sprzeciwu są sygnałem ostatecznym i nie można ich lekceważyć. Nie obawiajmy się jednak, teatr przetrwa wszystko. Boję się tylko, że owe hochsztaplerskie zabawy spowodują daleko idące spustoszenie i młode pokolenie aktorów może już nie wiedzieć, co to znaczy grać tak, aby widzowie zapominali o Bożym świecie i chcieli, aby ten spektakl nigdy się nie skończył.

Wiele takich spektakli pan pamięta?

- Z pewnością kilka. Pamiętam "Wesela Figara" de Beaumarchais'ego, ramota. Wystawiał go Teatr Satyry z Moskwy. Znakomita obsada. Mironów w roli Figara, Suchariewska w roli Marceliny. Kiedy Figaro zaczął mówić (zwykle pomijany przez reżyserów, jako nie pasujący do komedii) monolog o Hiszpanii, sprawił, że spektakl nagle zaczął żyć zupełnie nowym obrazem, przeobraził się w wielki teatr polityczny. Niezwykłe przedstawienie, wspaniali aktorzy, niezapomniane przeżycie. Po co jednak szukać aż tak daleko, tu w Teatrze Śląskim nieraz przeżyłem podobne uczucie. Ogromnie poruszył mnie spektakl Villqista "Beztlenowce", "Trzy po trzy" Rudka Zioły wg Aleksandra Fredry, "Krzesła" Ionesco i zapewniam, że nie tylko dlatego, że grała w nich moja żona (Bogumiła Murzyńska otrzymała za tę rolę "Złotą Maskę", 1996, przyp. red), to było niesamowite przedstawienie.

Zagląda pan czasem na sąsiednie sceny?

- To oczywiste, jeśli tylko czas na to pozwala. Z ogromnym wzruszeniem wspominam "Ślady" Szajny w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, z przyjemnością obejrzałem ostatnio "Korzeńca" w Teatrze Zagłębia i mimo że nie jestem zwolennikiem szpikowania przedstawień multimedialnymi ozdobnikami, w tym spektaklu nie przeszkadzały mi, były zasadne i odpowiednio dozowane...

Powiedział pan, że teatr powinien być piewcą dobra, dodajmy może jeszcze - świątynią piękna?

- Niewątpliwie tak, ale pamiętajmy, scena dysponuje tak rozmaitą paletą środków, że może także przewrotnie piętnując brzydotę i tandetę owo piękno eksponować. W tym momencie nie sposób jednak nie odwołać się do współczesnych kryteriów piękna. Tu nastąpiła wręcz eksplozja przewartościowania. Kiedyś twórczość Dürrenmatta, dzieła quattrocento, muzyka Wagnera to była sztuka przez duże "S", teatr także był i nadal powinien być tej dużej "S" świątynią. Tymczasem coraz silniej postępuje rozchwianie wartości, nowe wzorce estetyczne próbują przyćmić a wręcz wyeliminować dzieła niepodważalnej wielkości. Stawianie obok El Greca, Andy Warhola, czy eksponowanie każdego obrazu taszystów (chwała Jacksonowi Pollockowi) w najlepszych galeriach świata tylko dlatego, że jest nowy - budzi sprzeciw, zmusza do głębokiej refleksji, rodzi pytanie - jaki jest świat, w którym żyjemy? Takie przewartościowywanie się wielu estetyk może prowadzić do ślepego zaułka. Teatr także nie powinien godzić się na efekciarskie szokowanie, jeśli nie ma do powiedzenia niczego a jedynym jego przesłaniem jest chęć wywołania skandalu, to zdecydowanie za mało, aby podjąć dialog z publicznością.

Jak w tej skołowanej rzeczywistości odnajduje się młodzież, naszpikowana dosyć chaotyczną wiedzą, jak reaguje na spektakle teatralne? Tradycja przedpołudniowych przedstawień nie zanikła.

- Nie przeczę, że trudno mówić o głębokich przeżyciach artystycznych o dziesiątej rano. O tej porze nie powinno się grać, niemniej jednak pamiętam siebie, kiedy jako bardzo młody człowiek byłem prowadzany do teatru na poranne spektakle. Aktorzy pocili się i robili co mogli, aby mnie zająć i muszę przyznać, że nie zawsze dawałem się wciągnąć w to, co działo się na scenie. A jednak to "coś" do mnie przeniknęło i zafascynowało, nie mam wątpliwości, że magią teatru zaraziłem się właśnie wtedy. Dlatego uważam, że te spektakle są niebywale potrzebne. Z uporem jednak powtórzę - to muszą być bardzo dobre, frapujące wydarzenia społeczne, mówiące o czymś. To ważne, aby młodych nie zniechęcić do teatru.

Wielu twórców "przebiera" klasykę we współczesny kostium, aby udowodnić nieprzemijalność pewnych zachowań, podobieństwo uczuć, konfliktów wewnętrznych... czy to nie nazbyt łopatologiczny zabieg?

- Posłużę się przykładem filmowym, niezwykłą ekranizacją szekspirowskiego "Tytusa Andronikusa" (reż. J. Taymor, 1999 r. przyp. red.), przejrzystym uwspółcześnieniem, podkreślającym ponadczasowość tematu i sztuki. Problem nie leży w kostiumie, ale w jakości inscenizacji. Nie ma znaczenia w jakiej scenografii, czy w jakim stopniu wierności wobec tworzywa literackiego budowany jest spektakl, ponieważ najważniejsi w nim są ludzie, aktorzy i to, co mają do powiedzenia widzom. Słowo pozostaje ponad wszystkim.

Jest pan wykładowcą na Akademii Muzycznej w Katowicach iw Studium Aktorskim przy Teatrze Śląskim. Coraz częściej pojawiają się pytania, czy szkół wyższych kształcących przyszłych aktorów nie jest zbyt dużo?

- Jest tyle szkół, ilu jest chętnych, to podstawowe prawo wolnego rynku. Do szkoły krakowskiej startuje tysiąc pięćset osób, a miejsc jest zaledwie dwadzieścia pięć. Wszystkim, którzy chcą uczyć się rzemiosła, chcą obcować ze sztuką, realizować swoje marzenia, trzeba dać szansę. Wielu z nich dopnie swego, ale są w pełni świadomi, że nie jest to łatwe zadanie. Nasi wychowankowie realizują się w różnych dziedzinach, jedni trafiają na sceny zawodowe, inni do telewizyjnych tasiemców a są i tacy, którzy otwierają własne małe teatry, co widać na przykładzie Teatru Żelaznego na stacji w Ligocie. Ten zawód ciągle ma swoją magię. Jeśli ją poczują, kiedy znajdą się na scenie - cóż bowiem osiemnastolatek może wcześniej wiedzieć o magii teatru - może będą z nich aktorzy. Gorzej z tymi, którzy oczekują wyłącznie sławy, splendoru i fortuny.

Brak zajęć w szkole z plastyki, muzyki, powierzchowna znajomość literatury, bazowanie na streszczeniach itp. to nie napawa optymizmem.

- Nie demonizowałbym tego zjawiska, choć niepokój jest zasadny. Zaletą młodości jest jednak przekora. Podstawowym zadaniem na zajęciach, które prowadzę jest nauczyć warsztatu. To byłoby jednak za mało, korzystam z okazji i, szczególnie na zajęciach w Studium Aktorskim, próbuję ocalić coś, co - z ogromną stratą dla wszystkich, nie tylko dla teatru - odchodzi w niebyt. To umiejętność mówienia wierszem, rozumienie metafory. To niezwykle ważne nie tylko w kategoriach zawodu aktora. To zrozumiałe, że"Pana Tadeusza" nie czyta się tak, jak Joanny Chmielewskiej, ale język Mickiewicza jest potoczysty, wiersz napisany tak, jak się oddycha. Staram się przywrócić młodym ludziom Mickiewicza, Leśmiana, lirykę angielską (wspaniałego Jonha Donne'a), rosyjską. Poezja sublimuje, pozwala oderwać się od świata materialnego, w którym żyjemy. .. to przykre, że coraz mniej ludzi po nią sięga.

Może kiedyś znużą ich rachunki bankowe, wyniki na giełdzie...

-... kiedy spostrzegą jak jałowe jest życie upływające wyłącznie na gonitwie za podnoszeniem bytu ekonomicznego - wierzę, że wtedy na pewno powrócą do poezji, teatru, dobrej literatury, wzruszeń, głębokich emocji... Żyjemy w okresie przejściowym, w którym rządzi chaos i wyścig do dóbr materialnych. Przyjdzie jednak moment opamiętania, choć może trzeba będzie dotrzeć do jakiegoś dna, ale później można już tylko piąć się w górę.

Zbliża się Międzynarodowy Dzień Teatru, proszę więc przyjąć najlepsze życzenia: wypełnionej po brzegi widowni, długich kolejek do kas biletowych, wspaniałych wydarzeń teatralnych, spektakli, które pozwalają zapomnieć o Bożym świecie i dużo satysfakcji a także wszelkiej osobistej pomyślności.



Maria Sztuka
Śląsk
9 kwietnia 2014
Portrety
Jerzy Głybin