Teatr dobrze rockujący

Właśnie skończył się teatralny sezon 2009/2010. Zamiast tradycyjnego podsumowania proponujemy nowatorską wizję minionych 10 miesięcy

Właściwie było do przewidzenia, że po potężnym poprzednim sezonie teatralnym ten mijający będzie trochę nijaki. Owszem, powstało kilka premier wybitnych („Tango”, „Babel”, „Niech żyje wojna!”), ale nie stworzyły żadnego nowego pejzażu. Krystian Lupa, Krzysztof Warlikowski, Grzegorz Jarzyna czy Jan Klata pracowali głównie za granicą – w Hiszpanii, Niemczech i we Francji – przenosząc estetyczną i ideową rywalizację o rząd dusz na europejskie podwórko.

Tymczasem my tu, w Polsce, poza wybieraniem teatralnych rodzynków i czekaniem na jakiś istotny debiut zajmowaliśmy się głównie analizą obowiązujących w scenicznym mainstreamie mód. Jednym z najciekawszych i zaskakujących trendów okazał się ten, który pod pretekstem robienia teatru kazał grać na scenie muzykę na żywo, zmieniać aktorów w instrumentalistów. Przyjrzyjmy się tej fascynującej próbie liftingu teatru za pomocą rockowych atrybutów.

Koledzy Nergala

Na afiszu łódzkiego Teatru Powszechnego tytuł „Kochanowo i okolice” Przemka Jurka. Opowieść o upadkach i wzlotach deathmetalowego zespołu Exterminator spod Kłodzka zmuszonego przez miejscowego wójta do występów na ludowych festynach z typowo biesiadnym repertuarem. Nagrodą za kompromis repertuarowy ma być stypendium i występ na dożynkach jako support zespołu Kombii. Exterminator tworzą podstarzali metalowcy po przejściach. Jeden pracuje w sklepie, drugi w banku, trzeci w bibliotece. Jesteśmy właśnie na próbie zespołu, lider i wokalista, niejaki Marcyś (Mariusz Witkowski), kłóci się z Lizzym (Tomasz Piątkowski – gitara solowa), Makarem (Michał Maliszewski – bas) i perkusistą Jaromirem (Artur Zawadzki) o to, kto bardziej dał ciała w tej historii. Krok po kroku relacjonuje się nam dzieje skandalicznego kompromisu, na jaki poszli trzydziestokilkulatkowie z Exterminatora, który swego czasu miał przecież jechać w trasę z Aggressorem, chciał na serio ścigać się z liderami mrocznej i ciężkiej muzyki – Vaderem czy Behemothem.

„Gdyby się wtedy udało, to ja teraz chodziłbym z Dodą” – wzdycha któryś muzyk w przerwach między wykonywanymi na scenie numerami z ich nowego repertuaru. Znalezieni przez reżyserkę Aldonę Figurę aktorzy muzycy grają „Nothing Else Matters” Metalliki, ale i „Kocham cię jak Irlandię” Kobranocki, „Cheri Cheri Lady” Modern Talking, a nawet – o zgrozo – „Kolorowe jarmarki”. Im bardziej upadają, zmuszając się do wykonania absolutnie obciachowych kawałków, tym szybciej zdobywają serca widowni. Tej z festynów i tej z Teatru Powszechnego. Zobaczyć deathmetalowca, który z zaciśniętymi zębami śpiewa hity Stachursky’ego – bezcenne! A kiedy chcą pokazać młodej punkowej kapeli, że jeszcze nie zardzewieli i zaraz ogłuszą nas speedmetalową galopadą – przepala się sprzęt, gaśnie światło. Niepotrzebne gitary zwisają im z ramion.

Aktorzy z taaaakim instrumentem

Każdy chłopak marzył kiedyś, żeby być słynnym gitarzystą. W wersji minimum było to pragnienie posiadania przynajmniej podstawowej umiejętności gry. Żeby choć parę akordów znać… W końcu to gitarzyści wyrywali po akademikach najfajniejsze dziewczyny. Paru polskich aktorów może dziś spełnić to młodzieńcze marzenie.

W krakowskich „Pijakach” Barbary Wysockiej Krzysztof Zawadzki występuje w roli Iwrońskiego, ciągle balującego, nietrzeźwiejącego muzyka rockowego, absztyfikanta córki państwa Pijakiewiczów. W kilku scenach Zawadzki włazi na dach garażu, podłącza elektryczną gitarę do wzmacniacza i wydobywa z niej serie zgrzytliwych dźwięków, jakby hałasem leczył monstrualnego kaca. Gitarowa solówka jest jak monolog bohatera – zawieszone między wściekłym krzykiem a szlochem „co ja tu robię, czemu taki jestem?”. W toruńskim „Przedostatnim kuszeniu Billa Drumonda” Marcina Wierzchowskiego aktor Grzegorz Wiśniewski rozwala gitarę w drobny mak, ilustrując w ten sposób historię muzyka, który stworzył fenomenalny utwór, ale uznał jego nagranie za zdradę ideałów. U Wierzchowskiego niegdysiejszy atrybut buntu staje się kolejnym gadżetem systemu, urynkowionej sztuki, czymś, co wcale nie daje wolności, a tylko uczy, jak kanalizować marzenie o niej.

Krystian Wieczorek jako dekadencki Lolio w gdańskiej „Zwodnicy” Kuby Kowalskiego wystroił się w gitarę jak w modny ciuch. Gra jednego z dwóch narratorów losów złej dziewczyny, która puszcza się i zabija dla fałszywej miłości. Wieczorek łazi po scenie, ociera się o bohaterów, podgrywa co rusz parę nutek muzycznych przerywników, trochę napędza aktorów, podpowiada bohaterom emocje, przebiera palcami po gryfie. Jest jak akompaniator obok solistów, aktor, który gra muzyka zaplątanego w cudzą tragiczną historię.

Jak widać, aktor z gitarą staje się kluczowym elementem co drugiego spektaklu, ikoną obrabianej w teatrze popkultury. Nie przypadkiem Grzegorz Jarzyna w swojej zrealizowanej w Essen „Aretei” (uwspółcześnionej wersji „Powrotu Odysa”) zamienił greckiego aoida Femiosa przygrywającego zalotnikom panoszącym się w domu Odysa na eleganckiego gitarzystę. Penelopa i kandydaci do jej ręki słuchają artysty, który gra jak David Gilmour: high life nostalgicznie napawa się rockiem.
Są dwie teorie objaśniające, dlaczego muzykowanie na scenie stało się tak modne w ostatnich sezonach. Wedle pierwszej to konsekwencja ucieczki od skompromitowanego w teatrze słowa. Unik przed dziwnym, brudnym rytmem monologów nowej, postdramatycznej dramaturgii. Bo jak czegoś się nie da powiedzieć, może da się to wybębnić albo zaśpiewać. Druga teoria podpowiada co innego: a może teatr sam siebie w ten sposób objaśnia? Podpatrywanie, jak aktor na scenie gra na instrumencie, może być kluczem do odkrycia, w jaki sposób gra postać. Jakieś analogie muszą być, skoro robi to ten sam człowiek.

Teatralny „anplagt”

15 lat temu aktorzy z Montowni zagrali fenomenalnego sztajerka w „Zabawie” Mrożka, jednoaktówce znanej z tego, że w ogóle nie powinno być w niej muzyki. W końcu Parobki chodzą i szukają, „gdzie grają”. „Nie ma grania”, więc nie ma zabawy. Montownia wywróciła tę interpretację do góry nogami – ich bohaterowie znajdowali w jednej scenie porzucone instrumenty i cięli muzyczkę aż miło. Ten fakt nie likwidował wcale głównego problemu sztuki, skoczne dźwięki nie zwabiły nikogo. Ale przynajmniej usłyszeliśmy, co im w duszy gra, za jaką muzyką tęsknią, co chcieliby za jej pomocą powiedzieć innym ludziom.

W „Szkole żon” Jana Englerta w Narodowym (2000) cała obsada sztuki (między innymi Beata Ścibakówna, Paulina Kinaszewska, Kacper Kuszewski, Marcin Przybylski) zbierała się w kanale orkiestrowym i pod batutą Arnolfa wykonywała barokowy utwór. Jeszcze jeden dowód, jak bardzo grany przez reżysera Arnolf dyrygent chciałby panować nad swoim życiem, urabiać innych, by kochali tak, jak on każe. Nie przypadkiem tylko tę scenę pamiętam z tamtego przedstawienia. Bo w harmonii wspólnego muzykowania było przeciwieństwo chaosu, który wdzierał się do komediowego domu bohatera.

I przykłady najświeższe. W uwerturze do spektaklu „Utopia będzie zaraz” Michała Zadary aktor Arkadiusz Brykalski śpiewa, akompaniując sobie na gitarze, protest song kubańskiego barda. Potem na scenę schodzi się grupa młodych punkowców i popersów próbująca w starych, dobrych latach 80. stworzyć rockową kapelę. Aktorzy Starego Teatru, wykorzystując gitary elektryczne, klawisze Casio i zestaw perkusyjny, odgrywają z wykopem „Czekamy na sygnał” Brygady Kryzys, „Dmuchawce” Urszuli, nawet na finał kawałek Rodowicz/Osieckiej „Dobranoc, panowie, dobranoc”. Jako niedojrzałych punkowców kompromituje ich już sam dobór repertuaru.

W poprzednim przedstawieniu Zadary, „Noclegu w Apeninach” według Fredry, dla uwięzionych w przygranicznym barze przyjezdnych całą noc gra tandetny dansingowy zespół złożony wyłącznie z aktorów Teatru Współczesnego w Szczecinie. Podobnie było w Zadarowych wcześniejszych szczecińskich realizacjach „Na gorąco” i „Wizycie starszej pani”. Zadara nie przecierał jednak żadnych szlaków, zwyczajnie korzystał z wytrenowanego muzycznie teamu Anny Augustynowicz, która od lat testowała aktorów instrumentalistów w swoich minimalistycznych realizacjach.

Jan Klata postawił na perkusję. W jego „Ziemi obiecanej” zamiast sceny seksu między Lucy Zucker (Ewa Skibińska) i Karolem Borowieckim (Bartosz Porczyk) jest pojedynek perkusyjny. Ona w uroczym negliżu, on w kostiumie goryla wygrywają motyw „In the Air Tonight” Phila Collinsa. Efektowne perkusyjne przejścia, echo łomotania w bębny są dowcipną transkrypcją meandrów uczucia cwaniaka i dziwki. Szaloną erotyzacją oswojonego przez MTV przeboju.

Podejrzewam, że dla reżyserów eksperymentujących z muzyką rockową w teatrze nie liczy się jakość tworzonej przez aktorów muzyki, ale sam akt jej kreowania na żywo. To próba stworzenia teatralnego odpowiednika formuły unplugged. Gramy jakby „bez prądu”, nie tak jak wielcy i prawdziwi muzycy, ale tu i teraz, i właśnie dla was. Efekt koncertu daje szansę na wspólne wspominanie muzyki i kontekstu, w jakim zaistniała poza teatrem. Dzięki niej odwołujemy się do tego, co wspólne dla artystów i odbiorców.

Strzelanie muzyką

Wygląda na to, że najbardziej magiczny moment współczesnego teatru następuje wtedy, kiedy aktor zakłada na ramię gitarę elektryczną, wpina kabel do wzmacniacza i zaczyna grać solówkę. Ten gest zawsze kojarzył mi się z uzbrajaniem się: repetowaniem sztucera, wkładaniem magazynku do kałasznikowa. Aktor ostrzega: teraz dopiero was zastrzelę. Puszczenie w takiej scenie podkładu dźwiękowego z offu skończyłoby się najpewniej kompletną kompromitacją. Aktor nie może zagrać muzyka, musi się nim naprawdę stać. Bo znakiem autentyczności, zanegowania scenicznej fikcji stało się właśnie muzykowanie na scenie. Grana na żywo melodia daje szansę na zweryfikowanie scenicznego świata. Wystarczy patrzeć, czy aktor gitarzysta prawidłowo przebiera palcami po gryfie – ucho wychwyci playback czy fałsz. To próba prawdy. I emocji. Do diabła z techniką gry. Wiadomo przecież, że aktor z instrumentem zawsze będzie tylko amatorem. Będzie się bawił muzyką, sobą w muzyce, ale przynajmniej nie będzie udawał. Odwrotnie niż w teatrze. „Grać to trzeba umieć” – przygadują aktorom instrumentaliści.

Narodziny muzyki z ducha teatru

Kiedy to się zaczęło? W którym momencie teatr docenił „robienie muzyki na żywo na scenie”? Uznał, że jest to tak ważne jak tworzenie „sytuacji”, „łamanie Iluzji”? Dzisiejszy aktor gitarzysta jest w jakimś sensie późnym wnukiem Bogusława Schaeffera i jego „nieistniejącego, aczkolwiek możliwego aktora instrumentalnego”. Przypomnijmy sobie tylko to, co robili z muzyką nowoczesną w MW2 Jan Peszek i bracia Grabowscy.

Drugie źródło to Gardzienice i idea teatralnego etnooratorium. Dla gardzienickiego człowieka granie, muzykowanie, tańczenie i śpiewanie było całością. Staniewski każdym swoim spektaklem pokazywał proces „narodzin tragedii z ducha muzyki”. Najistotniejsze jednak dla ekspansji muzycznego trendu na polskich scenach były cztery ścieżki niemieckie i jedna ze Wschodu. Kiedy Heiner Goebbels, kompozytor i reżyser, przywiózł do Warszawy swoje teatralno-muzyczne poematy, zwariowaliśmy wszyscy. Jego orkiestra potrafiła wszystko: zatańczyć jak suficcy derwisze, zagrać scenę dramatyczną, stworzyć instalację plastyczną, zaśpiewać i wykonać z wirtuozerią arcytrudną kompozycję.

Christoph Marthaler oraz jego śpiewający i muzykujący nieudacznicy z kurortów, lotnisk i instytutów, generujący w tej samej chwili kicz i piękno, byli następni w kolejce. Frank Castorf w wielu swoich przedstawieniach umieszczał aktora muzyka z gitarą, ironicznie komentującego zapętlenia akcji amatorskimi wykonaniami hitów U2, Simona i Garfunkela, Bruce’a Springsteena. Wreszcie niemiecki Flamand Luk Perceval swoją „Andromachą” pokazał polskim reżyserom młodego pokolenia, co może gitarzysta ustawiony na scenie razem z aktorami. Ostatni przewodnik to Rosjanin Władimir Pankow i jego zespół Soundrama: banda młodych ludzi jazzujących i swingujących na zawołanie, wirtuozów tak samo perfekcyjnych w zadaniach aktorskich, jak muzycznych.

Swoje zrobiła też moda na wprowadzanie koncertów rockowych (Gogol Bordello, Leningrad, Tiger Lillies) do programów festiwali teatralnych. Było to nie tyle poszerzanie granic gatunkowych o występy z elementami parateatralnymi, ile doładowywanie publiczności energią. W kontekście teatralnym nawet na koncert trzeba patrzeć jak na widowisko. To były główne podpowiedzi, źródła inspiracji. Podpatrując, jak czynią inni, polski teatr uwierzył w siłę muzyki na scenie. Jan Klata od samego początku powtarzał, że muzyka rockowa to dziś dominująca wypowiedź w kulturze. Kod, który pozwala identyfikować się grupie ludzi.

„Jeszcze parę lat temu w ogóle nie chodziłem do teatru. Wolałem koncerty” – zdradzał reżyser „H.” u początków błyskotliwej kariery. Do dziś wszystkie sceny ze swoich spektakli wymyśla do muzyki, którą już ma w głowie. Reżyserując, kręci teledysk do playlisty kojarzącej mu się z adaptowanym na scenę utworem. Grzegorz Jarzyna na próbach słucha muzyki, muzyka go inspiruje, uruchamia wyobraźnię. Wielu młodych reżyserów dostrzegło w pewnym momencie to samo co Klata. Poczuli zazdrość, że na koncerty rockowe przychodzi bardzo fajna publiczność – niezmanierowana, niemieszczańska i wolna. Zarówno młodzi kolczaści subkulturowi, jak i 40-latkowie, którzy nie zdziadzieli. Wierni, wtajemniczeni, czekający na sygnał, rozumiejący w okamgnieniu intencje artysty. Jak ich kupić? Przyciągnąć z koncertu do teatru? Najłatwiej – zmieniając spektakl w koncert. Aktor z gitarą albo z innym instrumentem na scenie jest po prostu przynętą.

Standing ovation

W finale łódzkiego „Kochanowa” ostatecznie, wydawałoby się, skompromitowany Exterminator gra wreszcie swój thrashowy kawałek „In the Mountains of Madness”. Prowincjonalna publiczność w końcu dowiaduje się, co to jest death metal. Wprawdzie Grzegorz Skawiński z Kombii nie pomógł nieudacznikom, ale w jego zespole technicznym pracuje były muzyk Aggressora, który zaprasza starych kumpli na wspólną trasę. Rozochoceni muzycznym szaleństwem widzowie w Powszechnym, 50-latkowie i 20-latkowie, robią aktorom standing ovation i domagają się bisu. Znów czujemy się jak na koncercie rockowym. Tylko co powinni nam teraz zagrać: Metallicę czy „Kolorowe jarmarki”? Aldona Figura chwyta nas w perfidną pułapkę. Chałtury Exterminatora być może trwają dalej, tyle że teraz chłopaki żyją z odgrywania swojej historii po domach kultury i po teatrach. Bisu nie będzie. Ale czaderski, rockowy teatr tak czy siak naprawdę się zdarzył.



Łukasz Drewniak
Przekrój
19 lipca 2010