Teatr hochsztaplerów

- Nie będę twierdził, że istnieje jeden dopuszczalny model teatru. Zresztą zawsze stare ścierało się w nim z nowym, i to w różnym sensie, także ideowym - pisze Piotr Zaremba w tygodniku wSieci.

Wieloma polskimi teatrami rządzą dziś specjaliści od dorysowywania wąsów postaciom ze starych książek. Samych książek nie rozumieją. Tych, którzy domagają się zmiany tej sytuacji, przezywa się szmalcownikami albo policją myśli. Mój ulubiony aktor Piotr Fronczewski wydał w Znaku arcyciekawy wywiad rzekę. Zwróciłem uwagę na jego charakterystykę Erwina Axera, wieloletniego dyrektora Teatru Współczesnego w Warszawie, w którym Fronczewski zdobywał aktorskie ostrogi. Oto ona: "Robił teatr, jaki lubię do dziś. Niepróbujący wychodzić poza tekst sztuki, niedopisujący nic autorowi, ani nie jego słów, ani obcych jego dziełu sensów. To teatr oparty na słowie, na jego dogłębnym zrozumieniu i starannym podaniu. Kiedyś w wywiadzie telewizyjnym dziennikarz zapytał Axera, jakie jest zadanie reżysera w teatrze, na czym polega ta praca. Axer zastanowił się głęboko. (...) Wreszcie spojrzał na prowadzącego wywiad i powiedział: Reżyser powinien rozumnie przeczytać tekst sztuki".

Brakuje mi takich ludzi teatru, mimo że Axer większość swego zawodowego życia spędził w PRL i przestrzegał jego reguł. Dyrektor Teatru Współczesnego, z asymilowanej żydowskiej inteligencji, należący do PZPR, z pewnością nie reprezentował polskiej prawicy. Ale w sprawach teatru był rzecznikiem najbardziej rozumnej i pięknej tradycji. I bynajmniej się tego pojęcia nie wstydził.

Nie reprezentuje też jakkolwiek pojmowanej prawicy sam Piotr Fronczewski. Albo idol Fronczewskiego Gustaw Holoubek, którego staranna klasyczna inscenizacja "Króla Edypa" Sofoklesa stała się w latach 90. okazją do drwin z "teatru martwego".

Obrazoburcy dawnego typu

Nie będę twierdził, że istnieje jeden dopuszczalny model teatru. Zresztą zawsze stare ścierało się w nim z nowym, i to w różnym sensie, także ideowym. W latach 60. wieku XX przekonany marksista Kazimierz Dejmek po wystawieniu "Słowa o Jakubie Szeli" będącego pochwałą nihilistycznej rewolucyjności zasłynął arcy-patriotyczną inscenizacją zdjętych przez Gomułkę ze sceny Teatru Narodowego "Dziadów". Podjął się jej moim zdaniem z powodu swojej instynktownej fascynacji polskością. Ona była w tamtych ludziach i stanowiła o wielkości tamtego teatru pomimo jego ideologicznych zaangażowań i gierek z peerelowską władzą. Oczywiście powstawały także inscenizacje chybione, był problem jałowego eksperymentatorstwa i oczywistego kiczu. Było też napięcie zarówno co do wymowy, jak i do formy. W latach 70. Holoubek, pamiętny odtwórca roli Gustawa-Konrada w "Dziadach" Dejmka, przyjechał do Krakowa, żeby zobaczyć ten dramat w innej inscenizacji - Konrada Swinarskiego. To słynna wersja grana przez kilkanaście lat.

Holoubek nie dotrwał podobno nawet do jej początku. Tak zbulwersował go pomysł wyprowadzenia aktorów do teatralnego foyer z niemymi scenkami, że wyszedł z gmachu i już tam nie wrócił. Miał rację? Nie miał? Ten liberalny lewicowiec był w sprawach teatralnych nieugiętym konserwatystą, zwolennikiem tezy, że autorom niczego się nie dopisuje.

Swinarski uznawany dziś za klasyka występował z kolei jako obrazoburca żonglujący i słowami, i sensami. Po latach trudno rozstrzygnąć dyskusje toczące się wokół jego oferty. Czy miał prawo zderzyć Wielką Improwizację recytowaną przez Jerzego Trelę z chłopami pozostawionymi na scenie niejako w spadku po obrzędzie dziadów, zajadającymi obojętnie jajka w takt wielkich słów?

To rodzaj publicystyki wychodzącej poza tekst, może zbyt łatwej i niewątpliwie kontrowersyjnej. Zarazem ogólnie zgodnej z duchem unoszącym się nad tym dramatem i szerzej nad twórczością Mickiewicza, którego żywo zajmował problem samotności twórcy i duchowego lidera we własnym narodzie.

Ja będąc bliższy wrażliwości takich ludzi jak Axer czy Holoubek, byłem skłonny tym dawnym obrazoburcom wiele wybaczyć. Piszę w liczbie mnogiej, bo przecież innego typu eksperymenty z tekstami klasycznymi uprawiał choćby Adam Hanuszkiewicz na scenie Teatru Narodowego. Mniej ambitne intelektualnie, często sprowadzające się do upraszczania i swoistej popularyzacji.

Nie chodziło tylko o sprawy formalne. Obrazoburstwa i wręcz bluźnierstwa Swinarskiego miały swój lewicowy rdzeń. Hanuszkiewicz z kolei, którą zajął miejsce Dejmka w Teatrze Narodowym, polemizował z romantycznymi przesłaniami, używając romantycznych tekstów. Jego inscenizację "Kordiana" sławny krytyk Konstanty Puzyna uznał za pochwałę oportunizmu. Niektórzy twierdzili, że były to rewizje na zamówienie ówczesnej władzy.

Z wieloma krytykami i jednego, i drugiego twórcy bym się zgodził. A przecież byli ludźmi zmagającymi się z polską i światową spuścizną literacką ze świadomością jej wagi. Rozumieli dramatyzm intelektualnych wyzwań. Mieli wyczucie słowa, również poetyckiego. Warto było się z nimi poważnie spierać. I to takie postaci wtedy dominowały w tym świecie.

Dla wielu decyzja Hanuszkiewicza, aby grać "Balladynę" Słowackiego w akompaniamencie ryku jeżdżących po scenie motocykli, była tandetną prowokacją. A jednak, zaświadczam to jako widz, reżyser wydobywał z tej sztuki jej bajkowy, nierzeczywisty charakter. A jak tam był podawany, choćby przez Annę Chodakowską grającą tytułową postać, wiersz! Nie ma już takiego teatru.

Ludzie od rysowania po książkach

Piszę to dlatego, że obrońcy porównują zwłaszcza ze Swinarskim dyrektora Starego Teatru w Krakowie Jana Klatę. Odgrywa się właśnie na naszych oczach komiczny spektakl jego obrony przed groźną policją myśli kojarzoną z nową prawicową władzą. On sam sugeruje, że jest ofiarą polskich nacjonalistów.

A przecież ledwie parę lat temu pytania o to, czy program Klaty jest dobrym programem dla placówki mieniącej się teatrem narodowym, zadawał poseł PO Jerzy Fedorowicz, dawny dyrektor Teatru Ludowego w Nowej Hucie. A przeciw pomysłowi absurdalnej inscenizacji "Nie-Boskiej komedii" planowanej przez chorwackiego reżysera Olivera Frljicia sprowadzonego przez Klatę buntowali się czołowi aktorzy Starego Teatru z Anną Polony na czele, co jest w tym świecie rzadkością.

Na tle Swinarskiego czy nawet Hanuszkiewicza, powiedzmy zresztą wprost: na tle całej wspaniałej tradycji polskiego teatru poprzednich dekad tacy ludzie jak Klata jawią się jako chłopcy dorysowujący wąsy portretom. A może raczej pstrzący głupimi rysuneczkami książki, których treści nie rozumieją.

Zacytujmy raz jeszcze Fronczewskiego: "A rok po premierze Edypa banda gówniarzy mieniących się odnowicielami teatru paliła znicze pod Ateneum, uznając nasz teatr za martwy. Tak jakby życie teatru polegało na tym, by Hamlet paradował po scenie z przyrodzeniem na wierzchu". Otóż rządzą w tej chwili wieloma placówkami teatralnymi ludzie, którzy tak właśnie uważają. W obronie Jana Klaty platformerski minister Bogdan Zdrojewski zdolny był tylko sformułować frazesy o wolności twórczej. A gdzie obowiązki - z obowiązkiem myślenia na czele?

Rzecz nie dotyczy tylko Klaty, to jedynie najbardziej drastyczny przykład, bo dostał w prezencie teatr z zadaniami całkiem odmiennymi od tego, co robi. Ale warto poddać refleksji całą teatralną "nowoczesność".

Co to nowoczesność?

Gdy chodzi o sztuki współczesne, niedawna śmierć dwóch ostatnich wielkich, Tadeusza Różewicza i Sławomira Mrożka, zamknęła jakąś epokę. Teatry specjalizujące się we współczesnym repertuarze po trosze zjadają własny ogon. Symbolem tego z jednej strony jest masa przedstawień o samym teatrze naznaczonych niebywałym narcyzmem, z drugiej przedziwna mieszanka: zabawy formą prowadzące do zupełnego bełkotu łączone z prostacką, najczęściej lewicową, publicystyką (Strzępka i Demirski to pierwsze nasuwające się nazwiska). Jest jeszcze sporo ekshibicjonizmu, mocne zafascynowanie drastycznościami obyczajowymi, dawno już nic nieodsłaniającymi, bo wszystko już odsłonięto.

Ale przynajmniej ludzie robiący ten teatr robią go na własny rachunek. Co więcej, nowy sposób opowiadania (umowne inscenizowanie swoistych teatralnych reportaży) bywa twórczy. Chwaliłem na tych łamach takie fenomeny jak paradokumentalna sztuka Radosława Paczochy o Władysławie Broniewskim. Albo teatralna opowieść "Tato" Artura Pałygi. Na podobnej zasadzie można natrafić na ciekawe opowieści rodem z teatru światowego.

Prawdziwa tragedia zaczyna się, gdy specjaliści od dorysowywania wąsów zabierają się do najszerzej pojmowanej historycznej spuścizny. Dlaczego Radosław Rychcik wystawia w Teatrze Nowym w Poznaniu "Dziady" jako opowieść o... problemach amerykańskich Murzynów, co prowadzi do sekwencji niesłuchanych głupstw, lecz i do zachwytów tygodnika "Polityka", że jeden z aktorów był ucharakteryzowany na... Jokera z "Batmana"?

Dlaczego Marcin Liber robi w Teatrze Polskim w Bydgoszczy z "Wesela" Wyspiańskiego rodzajową sztukę o polskim alkoholizmie, na dokładkę antysemityzmie, choć tekst nie daje do tego podstaw. Dlaczego otoczona wianuszkiem doradców z "Krytyki Politycznej" Maja Kleczewska wystawia "Oresteję" Ajschylosa jako płaski antywojenny pamflet, a kiedy nie podoba się to jednemu z aktorów Teatru Narodowego, mści się na nim, wplatając jego wypowiedzi w kolejną inscenizację, tym razem "Szczurów" Gerharta Hauptmanna. Dlaczego...

Nie musimy grać "Dziadów", możemy się umówić, że są już nieaktualne, niezrozumiale. Nikt też nie broni autorom takich przeróbek choćby pisać własne polemiczne sztuki, jak uczynił to Sławomir Mrożek z dramaturgią rosyjską w "Miłości na Krymie". Oni jednak nie mają dość talentu. Mają za to dość hucpy, aby bawić się czymś, co do zabawy nie służy.

Klata stał się uosobieniem takiego podejścia do dramaturgii. Należy przypominać Witkacego, to także część polskiego dorobku. Ale czy należy grać wszystko, jakby się grało Witkacego?

A taką metodę zaprezentował Klata, wystawiając przed kilku laty ciekawą polityczną sztukę "Sprawa Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej. Andrzej Wajda mocował się z nią dwa razy. W latach 70. wystawiał ją w warszawskim Teatrze Powszechnym jako dramat lewicowy - zgodnie z oryginałem. We francuskim filmie "Danton" przerobił ją na przestrogę przed rewolucją. A dla Klaty to tylko tworzywo do robienia min. Czy ktoś taki powinien dostawać zaraz potem w nagrodę od tamtego rządu narodową scenę?

Po pierwsze, to intelektualnie puste. I dotyczy nie tylko polskiej klasyki związanej z naszą burzliwą historią. Sam Klata przechwalał się ostatnio swoją najnowszą inscenizacją "Wroga ludu" Henryka Ibsena. Wyśmiewając Jana Rokitę, który wyszedł z premiery.

Głupstwo i dekonstrukcja

Zapytałem Rokitę i oto, co mi odpowiedział. "To jest przedstawienie całkowicie pozbawione myśli. Z tekstu Ibsena zrobili wznoszone ze sceny wulgarnym językiem okrzyki, iż smog w Krakowie zabija ludzi, a winni są politycy. Towarzyszy temu oczywiście (to chyba dziś obowiązek służbowy aktorów) pokazywanie penisa. Niezależnie od słuszności (bądź jej braku) owego poglądu ileż można takich okrzyków słuchać ze sceny, wypowiadanych dość kolokwialną (mówiąc delikatnie) polszczyzną? Nudne to jak flaki z olejem. Bezpośrednim zaś impulsem mojego wyjścia było to, że aktor ze sceny zaczął się kłócić z obecnym wśród publiczności Bogusiem Sonikiem o to, kto jest kretynem. Ot, współczesny teatr. I niech mnie ktoś przekona, że świat nie znajduje się w ręku hochsztaplerów!".

Podobne refleksje miał również obecny na premierze Jerzy Zelnik, co stało się punktem wyjścia do bzdurnych spekulacji, że szykuje się na następcę Klaty. I znów: możemy się umówić, że nie gramy już XIX-wiecznego antymieszczańskiego realisty Ibsena, bo i po co. Ale dlaczego bawić się tak na jego konto? Naturalnie "Gazeta Wyborcza" zachwyca się i graniem "Sprawy Dantona" na modłę Witkacego, i przerobieniem Ibsena w agitkę. Bo to nowoczesne. Nowoczesność ma polegać na braku myśli?

Ale jest w tym coś jeszcze bardziej groźnego. Już w latach 70. Agnieszka Holland zauważyła w filmie "Aktorzy prowincjonalni", że rzekomo uwspółcześniające deformowanie klasyki to z jednej strony rodzaj eskapizmu wobec panującej rzeczywistości, ale z drugiej ośmieszanie tego, co najdroższe Polakom. Tam chodziło o absurdalnie awangardową, pozbawioną myśli inscenizację "Wyzwolenia" Wyspiańskiego w Polsce gierkowskiej.

Ostatnio w "Gazecie Telewizyjnej" Michał Ogórek dziwił się na wpół żartem, że nowa ekipa rządowa nie chce kupić inscenizacji Klaty czy Strzępki z Demirskim, skoro występują w imieniu ludzi wykluczonych i biednych. A może nie chce dlatego, że lewackie reinterpretacje dawnych sztuk uderzają w naturę naszej tożsamości?

Gdy chorwacki reżyser proponował wystawić w Starym Teatrze "Nie-Boską komedię" jako pamflecik o polskim antysemityzmie, nie chodziło tylko o intelektualną nonsensowność tego przedsięwzięcia, o problem wierności autorowi, lecz i o to, czy narodowa scena powinna służyć dekonstrukcji drogich nam wartości. Każdy ma prawo prowadzić teatralne eksperymenty, nawet jeśli przypomina Stomila z "Tanga" Mrożka. Ale niekoniecznie w takich miejscach i na koszt całej wspólnoty.

Zróbcie z tym porządek!

Jestem zwolennikiem tezy, że przynajmniej teatry o statusie sceny narodowej powinny być w rękach ludzi bliższych wrażliwością Axerowi czy Holoubkowi. Z tego punktu widzenia nawet ostatnie doświadczenie wybitnego aktora Jana Englerta z "Kordianem" w Teatrze Narodowym wydało mi się cokolwiek ryzykowne. Englert, notabene wypowiadający się przeciw niepotrzebnym udziwnieniom, poszedł drogą polemiki ze Słowackim trochę w stylu dawnego Hanuszkiewicza, nie unikając przy tym ekstrawagancji formalnych (rozdzielanie postaci na kilka, cytaty z przemówień historycznych postaci z innych epok itp.).

Ale oczywiście to wciąż propozycja o kilka klas powyżej Klaty, tu nie mamy do czynienia z tanim wygłupem. Warto byłoby więc sformułować przynajmniej jakieś warunki brzegowe, jakieś minimum. W tej sprawie nie zyska się dziś niestety wsparcia najbardziej zaniepokojonych stanem teatru artystów, gdyż Klata skrył się zręcznie pod sztandarem antypisowskim. Korzysta też z patentu, który nowa wiceminister kultury Wanda Zwinogrodzka nazwała syndromem świętoszka a rebours. Chce być buntownikiem za państwową kasę, co więcej korzystającym z mniej lub bardziej formalnego immunitetu nazwanego "prawem artysty do poszukiwań".

Ministra Piotra Glińskiego powitała ostatnio w Starym Teatrze premiera "Płatonowa" Antoniego Czechowa [na zdjęciu]. Spierano się kiedyś o niego, grano jako mroczny dramat, lecz również w lżejszej konwencji (Hanuszkiewicz). Tu zaś kobiety grają mężczyzn, mężczyźni grają kobiety. Ma to nas podobno uwolnić od gorsetu psychologizowania.

I znowu - każdy powinien mieć prawo do eksperymentów. Ale czy na narodowej scenie? Za cenę tego, że nowe pokolenia nie dowiedzą się już, o czym pisał Czechow?

Ja będę powtarzał: to jest głupstwo! A jeśli głupstwo za publiczne pieniądze, to władza publiczna ma prawo i obowiązek to naprawiać. Zachęcam ją do tego, nawet jeśli pan Jacek Rakowiecki nazwie mnie, tak jak nazwał sygnatariuszy listu wzywającego do dymisji Klaty, szmalcownikiem.



Piotr Zaremba
wSieci
16 stycznia 2016