Teatr jednoosobowy - nowe rozdanie?

Dorota Stalińska, Jan Peszek, Krystyna Janda, Bronisław Wrocławski - z monodramem zmagają się mistrzowie, ale na tę ryzykowną scenę przychodzą też nowi adepci

Kilka miesięcy temu w warszawskim klubie Chłodna 25 ruszył Teatr Chłodnica, którego szef artystyczny Rafał Rutkowski sprawdził się wcześniej w stand-up comedy Michała Walczaka "Ojciec polski". Pierwsza polska komedia na stojaka musiała stoczyć walkę z paskudną opinią, jaką temu gatunkowi wyrobił Canal+, który od lat, z godnym lepszej sprawy uporem produkuje monologi w drugim gatunku, mające uchodzić za wzorzec nowoczesnej rozrywki. Rutkowski nie rusza jednak w teren dziewiczy, one man show ma bowiem w Polsce swego koryfeusza w Bronisławie Wrocławskim, mistrzowsko interpretującym scenariusze Erica Bogosiana, i chrzestnego w Emilianie Kamińskim, od dawna prezentującym spektakl "W obronie jaskiniowca". Czy to jest stand-up comedy, czy one man show, konia z rzędem temu, kto rozstrzygnie. W polskiej tradycji to po prostu monodramy komediowe, nastawione na bezpośredni kontakt z publicznością, a takie scenariusze pisze od lat sławny kompozytor i dramaturg Bogusław Schaeffer, którego najlepszym interpretatorem jest Jan Peszek, objeżdżający Polskę (i nie tylko) ze "Scenariuszem dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego".

Sam doświadczyłem potężnej dawki interakcji podczas jednego z Schaefferowych przedstawień, kiedy to Andrzej Grabowski wypróżnił publicznie moją torbę, zmuszając do poszukiwania jej zawartości między krzesłami, a sam wykrzykiwał fragment recenzji pióra moich kolegów. Tak więc można powiedzieć, nic nowego pod słońcem, z jednym wszelako wyjątkiem - po raz pierwszy teatr jednoosobowy uzyskał własną siedzibę (nie jestem pewien, czy na wyłączność), choć to jedynie odnoga bogatego dorzecza monodramu.

Rekordziści monodramu

Rafał Rutkowski, wschodząca gwiazda teatru jednoosobowego, aktor Montowni, o ogromnym doświadczeniu w teatrze kameralnym, gdzie widz jest na wyciągnięcie ręki, stoi jednak dopiero na początku drogi. Jego "Ojciec polski" pojawił się na scenie jedynie 50 razy. Cóż to jest w porównaniu z 600 spektaklami flagowego przedstawienia Bronisława Wrocławskiego "Seks, prochy i rock and roll", opartego na scenariuszu Erica Bogosiana. Z Wrocławskim ściga się Krystyna Janda, która od lat występuje z "Shirley Valentine" i także przekroczyła 600 wystawień, najpierw w Teatrze Powszechnym, a od kilku lat pod firmą własnego Teatru Polonia. A jednak to nie oni, mimo tak imponujących wyników, są rekordzistami w teatrze jednoosobowym. O kilka długości wyprzedza ich Jan Peszek grający od 30 lat spektakl według Schaeffera. Zebrało się tych przedstawień grubo ponad 2 tys. Jeszcze więcej wykonań jednego monodramu ma na koncie Dorota Stalińska i to ona jest absolutną rekordzistką pod tym względem, od ponad 30 lat przedstawia "Żmiję" wedle Aleksego Tołstoja - w roku 2006 było już tych przedstawień 3,5 tys., ale od tamtej pory aktorka przestała liczyć, choć każdego roku przybywa po kilkadziesiąt wykonań. Gdyby więc ktoś pokusił się o sporządzenie listy jednoosobowych przebojów teatralnych, "Żmija" znalazłaby się na pierwszym miejscu, co więcej - a warto to podkreślić - spektakl przez te lata wcale nie "rozsypał się", przeciwnie, urósł, wzmocnił, toteż kilka lat temu Paweł Głowacki pisał o nim w zachwyceniu: "Pół własnego życia spowiadała się z tego, przez Tołstoja napisanego, lichego życia ruskiej baby wściekłej, topornej, schłopiałej, w której kuliła się tęsknota za ciepłem. I pewnie zawsze w finale monodramu było, jak w czwartek wieczorem na scenie ŚOK-u przy Mikołajskiej 2. Po ostatnim słowie Stalińskiej, mówiącej o dziurawionej twarzy, było tak, jak musiało być w sekundzie po ostatniej dziurawiącej kuli. Ciemność i cisza. Nic więcej".

Podobne odczucia zachwytu dla warsztatowej maestrii towarzyszą prezentacjom Peszka czy Wrocławskiego, przy czym te z kolei spektakle zmieniają się z latami. Scenariusze Schaeffera i Bogosiana, tak różne w treści i formie, to rodzaj budulca, konstrukcji, nasycanej przez aktorów nowymi elementami - dlatego spektakle, choć podobne do siebie, ciągle się rozwijają, żyją, rosną. Na swój sposób zmienia się także od lat grywany przez Jerzego Stuhra "Kontrabasista" wedle Patricka Süskinda, a sprawia to upływ czasu - 20 lat wcześniej Stuhr był innym aktorem, zmienił się także fizycznie.

Na początku był Siemion

Rzecz ciekawa, ale na liście jednoosobowych przebojów z trudem znalazłyby się spektakle Wojciecha Siemiona, choć to właśnie jemu należy się palma pierwszeństwa jako ojcu założycielowi nowoczesnej formuły teatru jednego aktora. Kiedyś wydawało się, że 212 przedstawień "Wieży malowanej", spektaklu warszawskiego STS-u, od którego wszystko się zaczęło, to wynik niezwykły, ale w świetle przytoczonych danych sukces ilościowy tego przedstawienia nieco blednie, choć nie zmienia to w najmniejszym stopniu roli tego przełomowego spektaklu w historii sceny jednoosobowej w Polsce ani też roli samego Siemiona, który pozostanie absolutnym królem gatunku. Dość powiedzieć, że Siemion zrealizował ponad 50 monodramów, w większości wedle własnych scenariuszy, i prawie 20 spektakli jednoosobowych w Teatrze Telewizji. Kilka z nich należy do najwybitniejszych osiągnięć tego typu teatru, obok "Wieży malowanej" dotyczy to szczególnie "Zmierzchu" według Izaaka Babla i "Mironczarni" według Mirona Białoszewskiego.

To, co wydarzyło się w STS-ie 23 listopada 1959 r., to był punkt zwrotny, o którego znaczeniu nawet jego twórcy nie wiedzieli. Dość przypomnieć, że na afiszu Siemion był zapowiadany jako recytator, nikt jeszcze nie wiedział, jak to nowe zjawisko nazwać. Dopiero entuzjastyczne przyjęcie premiery, wnikliwe i pochwalne recenzje Jerzego Pomianowskiego, Jana Kotta, Wiktora Woroszylskiego i Ludwika Flaszena sprawiły, że powszechna stała się świadomość wielkiego dokonania.

To był autentyczny przełom. I to zarówno w formie uprawiania teatru jednoosobowego, jak i w stosunku do zasobów kultury ludowej. Pół wieku temu nastąpiło spotkanie pasjonatów; których połączyła wspólnota artystycznych przekonań - wszyscy współtwórcy widowiska dostrzegali w kulturze ludowej, deprecjonowanej i skundlonej podczas akademii i dożynkowych obchodów, sprowadzonej, jak to powiada Edward Pałłasz, do roli "paprotki", nieodkryte piękno. Połączył ich też... talent - do pracy nad spektaklem przystąpili bowiem ludzie obdarzeni w swych dyscyplinach ponadprzeciętnym talentem. Połączenie ich wysiłków przyniosło przedstawienie, o którym nie sposób zapomnieć, które stało się kamieniem węgielnym w teatrze jednego aktora i kamieniem milowym w pojmowaniu, czym jest, a czym nie jest kultura ludowa. Artyści skrzyknięci przez Siemiona (oprócz Pałłasza Adam Kilian - scenografia, Ernest Bryll - współscenarzysta, Jerzy Markuszewski - reżyseria) nie szukali sławy, ale ekscytującej wspólnej pracy. Pomnik zbudowali sobie mimochodem.

Być może osiągnięcie Wojciecha Siemiona i wspomagających go artystów uszłoby uwagi i zostało zapomniane, gdyby nie Wiesław Geras, który w roku 1966 zwołał do wrocławskiej Piwnicy Świdnickiej, wówczas klubu młodzieżowego ZMS, pierwszy w historii ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora. Nazwę zjawisku nadał Ludwik Flaszen, który pod wrażeniem obejrzanych spektakli Wojciecha Siemiona opublikował w "Przekroju" głośny artykuł "Laurka dla wielkiego aktora: Siemion", a w nim poniekąd akt założycielski ruchu: "Siemion to teatr. Osobliwy Teatr Jednego Aktora. W tym teatrze jest coś ze starego ludowego rzemiosła, gdzie cały proces produkcji spoczywa w rękach jednego człowieka. Narzędzia jego są ubogie. Za to przedmiot stworzony nie ma w sobie nic z szablonowej łatwości produktów seryjnych. Jest spontaniczny - i nosi bezpośredni stempel swego twórcy (...)".

Poszukiwanie własnego teatru

Wrocław, a potem także Toruń stały się ośrodkami skupienia ruchu, który sprzyjał nowym talentom. Przy czym nie zawsze bywały to tzw. młode talenty. W tym teatrze debiutantami bywają artyści dojrzali, z wielkim dorobkiem, sięgający nagle po tę formę. Tak było niedawno z Jerzym Trelą, który zachwycił spektaklem wedle powiastki filozoficznej Leszka Kołakowskiego "Wielkie kazanie księdza Bernarda", zrealizowanym w krakowskim Teatrze STU, czy z Grażyną Barszczewską, która kilka miesięcy temu zadebiutowała w monodramie "Panią z Birmy" w Teatrze Polonia.

Rzadko się też zdarza, aby aktor bez reszty poświęcił się teatrowi jednoosobowemu. Czasem bywa to przygoda jednorazowa, jak "Sposób bycia" Andrzeja Łapickiego, czasem przedłuża się na wiele lat. Reguł więc nie ma, ale zawsze rodzi się pytanie, dlaczego na tę ryzykowną scenę przychodzą nowi adepci, dlaczego mistrzowie podejmują nowe wyzwania, jak to się zaczyna?

W opublikowanej niedawno książeczce Ewy Bułhak o aktorstwie jednoosobowym Ireny Jun, mistrzyni gatunku wyznaje, że jej decyzja stworzenia jednoosobowego teatru wynikała z "poszukiwania własnego teatru. Jakby siebie w teatrze. Nagle okazało się, że, być może, można robić teatr samodzielnie. (...) Najważniejszy jest dla mnie tekst. To, co gram. Czyje myśli uważam za swoje. Jest mi obojętne, czy będę sama, czy z kimś; wolę być z jedną lub z nielicznymi osobami, bo nie rozpraszam się. Poza tym źle się czuję w małych zadaniach". Jednak ta pokusa bycia sam na sam z widzem bywa zdradliwa. Przyznaje to mistrz interaktywnego monodramu Bronisław Wrocławski (w rozmowie z Andrzejem Wierdakiem): "To gatunek trudny, bolesny i właściwie niewdzięczny. Człowiek, który gra na scenie sam, doświadcza samotności długodystansowca". Publiczność jednak utożsamia się z tym bolesnym monologiem--dialogiem, a Wrocławski doznaje wielu dowodów solidarności -ostatnio publiczność nagrodziła go Złotym Miedziakiem w Polkowicach za najlepszą rolę męską w monodramie, a to tylko jeszcze jedno trofeum do kolekcji.

Może jednak ważniejsze od tego, czy publiczność utożsamia się z postacią/postaciami tworzonymi przez aktora, jest jego stosunek do tekstu. Dla Jana Peszka "Scenariusz..." jest rodzajem manifestu, przez pewien czas nawet nie brał honorarium za spektakle, bo uważał, że nie uchodzi brać pieniędzy właśnie za manifest. Peszek, zgodnie z intencją autora, stał się aktorem instrumentalnym i z niezmienną energią, po tylu wykonaniach "Scenariusza..." każde z nich traktuje jak rodzaj testu: "Za każdym razem jestem ciekawy - mówił "Gazecie Wyborczej" - jak widzowie wysłuchają, co mam im do zakomunikowania. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której aktora nie obchodzi przedmiot jego roli. Choć to się często zdarza i aktorzy popisują się swoimi umiejętnościami. To przykry proceder. Równie dobrze szewc mógłby wykrzykiwać: Chodźcie do mnie, bo ja umiem robić buty! Problem w tym, czy wykonuje dzieła sztuki, czy też jego obuwie ciśnie".

Poszukiwania

Pod wspólną nazwą teatru jednego aktora, jednoosobowego czy monodramu kryje się mnóstwo rozmaitych gatunków wypowiedzi i jeszcze więcej indywidualności. Na wrocławskich festiwalach w roku ubiegłym zaprezentowano już tysięczny spektakl! Od wielu lat w festiwalach tych uczestniczą aktorzy z zagranicy, w Europie (i nie tylko) organizuje się kilkadziesiąt takich festiwali, wśród których wrocławski ma najdłuższą tradycję i prestiż - najmłodszym beniaminkiem ruchu jest festiwal Monobaltija w Kownie, powołany w roku ubiegłym, zresztą przy współpracy Wiesława Gerasa, przez Aleksandrasa i Stanislovasa Rubinovasów, kierujących Teatrem Kameralnym w Kownie. W Polsce pojawiły się nowe festiwale i przeglądy: w Warszawie, Krakowie, Słupsku (dawniej w Zgorzelcu), a wiele teatrów na stałe włączyło monodramy do repertuaru.

Należy do nich łódzki Teatr im. Stefana Jaracza, gdzie oprócz sławnych trzech "Bogosianów" Wrocławskiego w reżyserii Jacka Orłowskiego można oglądać w ostatnich latach "Niżyńskiego", pełen ekspresji monodram Kamila Maćkowiaka w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego, wielokrotnie nagradzany, który był już prezentowany ponad 100 razy. Maćkowiak ukazał studium szaleństwa. Monodram, oparty na dziennikach wybitnego tancerza w ostatniej fazie przed dozgonną izolacją w zakładach psychiatrycznych, ukazuje narastanie uczucia osaczenia i opętania przez rozmaite manie i schizofreniczne zwidy. Świadomy swej przypadłości Niżyński przechodzi katusze, a Maćkowiak odsłania jego duchowe cierpienia nie tylko w szczerych do bólu monologach, lecz także w tańcu (aktor jest absolwentem szkoły baletowej) i zapisie na taśmie wideo, ukazującym przygotowania Niżyńskiego do ostatniej podróży w szaleństwo. Zamknięty w klatce - sali ćwiczeń baletowych aktor odsłania przed nami świat człowieka pogrążającego się w psychicznej zapaści, a zarazem osaczonego przez wrogie otoczenie.

Do artystów wnoszących na scenę jednoosobową nowy powiew należy Janusz Stolarski, który przed wielu laty zachwycił monodramem "Ecce homo" (1991), opartym na twórczości Nietzschego, a nawiązującym do tradycji artystycznych poszukiwań Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Stolarski, jak mawia, "rośnie razem z tym przedstawieniem", może nawet do niego dojrzewa i chciałby je kiedyś dobrze wykonać. Ten heroiczny maksymalizm może zaskakiwać u kogoś, kto tak znakomicie opanował warsztat teatru jednoosobowego, ale może właśnie osiągnięcie najwyższego kręgu wtajemniczenia stawia coraz większe wymagania. "Ecce homo" jest pieśnią tęsknoty za pełnią człowieczeństwa, osiąganego w walce wewnętrznej, ale i udaremnianego postępującą degradacją udręczonej psychiki. Ostatnio Stolarski do swego najstarszego monodramu dołączył najbardziej osobistą wypowiedź-spektakl "Kod", bez słów, oparty na ekspresji ciała, którym wyraża najsubtelniejsze emocje.

Nowym zjawiskiem na scenie jednoosobowej okazał się muzodram Bartosza Porczyka "Smycz", zrealizowany pod skrzydłami wrocławskiego Teatru Polskiego. Aktor występuje tu w wielu wcieleniach (podobnie jak to robi Wrocławski): jako Włamywacz, Pan Maksimum (czyli pracoholik), Klient supermarketu, Januszek, Jasio, Człowiek-małpa, Ksiądz Henryk (o superendeckich ciągotach), Margaret (transwestyta), ale jego żywiołem jest ruch, muzyka, piosenka. Porczyk nie daje w tym spektaklu odetchnąć nawet na moment, portretując szaloną tęsknotę za miłością i porozumieniem, którą okazują wszystkie postacie kreowane przez niego. Na koniec za mgłą z gazy ukazuje się artysta nagi, bezbronny, z ciałem na pożarcie. Wcześniej odsłaniał duszę, teraz oddaje się widzom cały. Jego spektakl podszyt" jest tęsknotą za wolnością, niezależnością, swobodą. Aktor chce urwać się ze smyczy, chociaż to często zadanie ponad siły. Może to jeden z głównych motywów, powodujących, że aktorzy wstępują na tę niebezpieczną i zdradliwą ścieżkę teatru jednoosobowego.

Porczykowi na scenie towarzyszy zespół muzyczny, z którym od czasu do czasu wchodzi w dialog, podobnie, jak to za dawnych lat bywało ze spektaklami Siemiona w STS-ie czy Starej Prochowni. Wtedy (i dzisiaj) spierano się, czy to jeszcze teatr jednego aktora. Zapewne tak, choć pewnym ideałem pozostanie spektakl ubogi, jak chciał Flaszen, w którym wszystko zależy od aktora (jednego). Pokaz takiej nieprzemijającej siły ubogiego teatru jednego aktora dał przed paroma laty Bogusław Kierc, prezentując we Wrocławiu spektakl "Mój trup", oparty na poezji Adama Mickiewicza. Okazało się wówczas, że aktor świadomy swego rzemiosła, a zarazem świadomy podjętego zadania potrafi wzbudzić emocjonalną wibrację publiczności "tylko" za pomocą słowa i jednego rekwizytu - szklanki napełnionej wodą.

Oto odwieczna zagadka: którędy iść, czy drogą redukcji, czy drogą rozbudowy środków scenicznych. Za każdym razem aktor musi sam zaryzykować odpowiedź na to pytanie. Na tym polega wielka pokusa tej gry, której stawką jest zwycięstwo albo porażka.



Tomasz Miłkowski
Przegląd 17/10
30 kwietnia 2010