Teatr między pizzą i zakupami

W upalne sobotnie południe na podeście rozłożonym przy głównym wejściu do Manufaktury pojawili się aktorzy warszawskiego Teatru Polonia. Widzów wabili jednak nie letnią estradową rozrywką, tylko frapującym społecznym przekazem.

Najpierw publiczność obejrzała spektakl "Starość jest piękna". Półgodzinny manifest, oparty na znanym tekście Esther Vilar, wymierzono przeciw praktykom ageizmu - społecznej dyskryminacji starych ludzi. Ustami młodych i niemłodych aktorów zespół wypowiedział protest wobec ich protekcjonalnego traktowania i izolowania. Powstał bolesny, momentami okrutny, ale też bardzo potrzebny spektakl, w którym odważnie opisano codzienność tych, którzy przechodząc na emeryturę, przestają być potrzebni. Można w nim usłyszeć, że młodym "bliżej do awatarów niż do własnej babci", a odwiedzanie dziadków to "odbębnianie obowiązku".

W pewnej chwili aktorzy wymuszają na widzach kontakt z prawdziwą, nieufarbowaną starością. Rozwijają plakaty, na których widać ludzi z głębokimi zmarszczkami, zapadniętymi policzkami, spuchniętymi oczami. I zachęcają, by zobaczyć, jak piękne są oczy starców bijące mądrością, opowiadają, jak majestatyczne są ich ruchy. Pytanie tylko, czy twórcy spektaklu, afirmując starość, sami nie zamknęli swoich bohaterów w getcie wieku. Bo czy na pewno każdy siwy włos jest piękny tylko z powodu swojej starości?...

Po południu na tej samej estradzie trzy aktorki poprowadzone przez reżyserkę Krystynę Jandę pokazały "Lament na placu Konstytucji". Dramat Krzysztofa Bizia - dramatopisarza średniego pokolenia, zaliczanego do młodej generacji "porno" - to trzy monologi prowadzone przez córkę, matkę i babcię. Autor przez pryzmat ich doświadczenia próbuje pokazać współczesną Polskę. Próbuje, bo niekiedy jego tekst sprowadza się do frazesów i powierzchownych diagnoz społecznych.

Można to usłyszeć już w pierwszym monologu 18-letniej Anny, która zgodziła się seksualnie obsłużyć ekschłopaka, byle dostać pieniądze na dżinsy z cekinami (kto dziś w ogóle takie nosi?!). Jeśli zaś ktokolwiek używa zwrotów: "najciulowszy dzień", "dziaka" albo "fuckować", to wyłącznie pisarze, którzy tak właśnie wyobrażają sobie brzmienie młodzieżowego języka. O sztuczności fraz Anny świadczył nie tylko chichot młodszych widzów, ale i wysiłek Małgorzaty Zawadzkiej w przeistoczeniu się w postać. Mimo modyfikacji w tekście Bizia, zamiast pełnokrwistej bohaterki udało się jedynie stworzyć stereotyp zbuntowanej nastolatki.

Jakość całego przedsięwzięcia o kilka poprzeczek podniosła jednak Maria Seweryn. Z nieco lepiej napisanej postaci Justyny - bezrobotnej, cierpiącej na depresję kobiety - wydobyła fenomenalny, przeszywający portret. Już w kilku pierwszych słowach dało się słyszeć, jak głęboko aktorka jest osadzona w swojej postaci, ile rzeczywiście doświadczanych emocji złożyło się na jej rolę. O taki rodzaj twórczego obnażenia szczególnie trudno w plenerowych warunkach, gdzie rozmaite bodźce rozpraszają uwagę, a odbiorcą bywa trudny, przypadkowy widz.

Być może to właśnie było najcenniejsze w zaproszeniu Polonii do Manufaktury - wyprowadzenie na ulicę regularnego spektaklu dramatycznego, który wabi nie żartami i sztuczkami, tylko frapującym społecznym przekazem. Ci, którzy obserwowali wydarzenie od tyłu, przez szyby galerii próbowali zgadywać, co się dzieje na scenie. - Nikt się nie śmieje na widowni - pokazywali sobie palcem. - Ta aktorka krzyczy. To chyba jakaś poważna sztuka - mówił ktoś za moimi plecami, zjeżdżając schodami.

O dziwo, ta "poważna sztuka" o nieprzyjemnych sprawach przyciągała z każdą chwilą coraz więcej publiczności. Przystawali ludzie z zakupami, z kawałkami pizzy na wynos, z rowerami. Nie zawsze doskonale świadomi, na co patrzą, a jednak chętni, by zostać do końca. To dowód na to, że wbrew powszechnym sądom jarmarczna rozrywka nie jest tym typem teatru, którego łodzianie pragną najbardziej.



Monika Wasilewska
Gazeta Wyborcza Łódź
20 lipca 2009