Teatr, to dom dla wszystkich

Między nami mówiąc „Miedzianka" miała dostać Grand Prix (na „m-teatr"), ale w międzyczasie w Jeleniej Górze objawił się jakiś „gość", który twierdził, że „Miedzianka" jest spektaklem antypolskim. Napisał do głównego sponsora, że to jest antypolski spektakl i że pieniądze z banku państwowego nie mogą iść na nagrody dla tego spektaklu. Jury przyznało główną nagrodę reżyserską, nie przyznając głównej nagrody festiwalu. W naszym mniemaniu zdobyła grand prix, a w rzeczywistości nagrodę za reżyserię.

Z Piotrem Jędrzejasem, dyrektorem Teatru im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze, rozmawiają Joanna Marcinkowska i Ryszard Klimczak z Dziennika Teatralnego.

Dziennik Teatralny: Jesteśmy po przedostatnim spektaklu Pana dyrektorskiej kadencji „Każdemu Everest". To spektakl nietypowy, grany w nietypowym miejscu, w nietypowej przestrzeni [pokaz odbył się w ruinach Zamku Bolczów, w Rudawach Janowickich]. Skąd ta tematyka, skąd góry, czy świadczy to o pańskich zainteresowaniach?

Piotr Jędrzejas: Tak, to świadczy dobitnie o moich zainteresowaniach. Można by właściwie powiedzieć – ja w Jeleniej Górze wylądowałem właściwie też z tego powodu: z powodu gór. To znaczy, jak szukałem jakiegoś miejsca, gdzie mogę realizować jedną z moich pasji, czyli teatr i połączyć z drugą, to Jelenia Góra dawała takie właśnie możliwości. I nota bene teraz mi się przypomniało, że twórca tekstu Radek Paczocha wysłał mi link właśnie z tym konkursem, znając moje zainteresowania i napisał tak: „Nie chcę być wiedźmą Kawdoru, ale spróbuj może". : ) Tak, jestem bardzo zainteresowany górami, co też lubię powtarzać. Jestem przewodnikiem górskim, więc to jest dla mnie takie, że też nobilituje mnie jakby w moim funkcjonowaniu, jeśli chodzi o góry – że mam jakby w zanadrzu zawód, w którym mogę profesjonalnie oprowadzać ludzi po górach.

Jaki był Pana pierwszy spektakl w Jeleniej Górze?

To znaczy w mojej reżyserii?

Pierwszy, jaki Pan zaplanował.

„Don Juan" Moliere'a i to robił Michał Kotański. Drugim była „Miedzianka", którą za chwilę też będą Państwo mogli zobaczyć.

„Miedzianka" to był drugi spektakl?

Tak, 22 grudnia miał premierę. Pamiętam, że wszyscy byli wściekli, że jak to – na dwa dni przed świętami premiera spektaklu, no ale jakoś tak wyszło i dobrze się stało, że ten spektakl wtedy miał premierę.

Jaka idea towarzyszyła Panu przy Pańskiej kadencji? Co Pan chciał uzyskać, jaką drogę chciał Pan przebyć, jakich środków chciał Pan użyć i w jaki sposób to się Panu zrealizowało?

Wiadomo, że dobrze, żeby każda organizacja, instytucja kultury miała jakieś hasło przewodnie, które będzie celem, misją... Wymyśliłem sobie, że teatr to ma być „dom dla wszystkich". To znaczy każdy, kto jest zainteresowany kulturą powinien w teatrze znaleźć coś, co odpowiada jego zainteresowaniom. Taka eklektyczna formuła wydaje mi się najodpowiedniejszą, jeżeli chodzi o takie miasto, jak Jelenia Góra. Mamy 80 tys. mieszkańców. Wiadomo, że nie jesteśmy w stanie tak sprofilować repertuaru, żeby tylko i wyłącznie zajmować się jakąś grupą widzów. Musimy każdej grupie widzów coś dać. Są ludzie, którzy są zwolennikami rozrywki jako kultury, no to proszę bardzo, tematy lokalne – proszę bardzo, coś z klasyki – proszę bardzo. No i wydaje mi się też, że ta formuła tworzenia spektakli dla najmłodszych, dla starszych, dla rodzin – sprawdziła się. Ja jestem przekonany, że to było trafna myśl, żeby tak wyglądał repertuar teatru, a jakby jeszcze podsumowując, trzeba pamiętać, że teatr w Jeleniej Górze jest teatrem miejskim. To znaczy – organizatorem tego teatru jest miasto i właściwie ta „miejskość" teatru jest bardzo ważna, aczkolwiek miała być tylko impulsem, żeby teatr zaczął funkcjonować na tle ogólnopolskim. Wielokrotnie mnie pytano: „A dlaczego nie tak, jak Wałbrzych?", „A dlaczego nie tak, jak Legnica?" Ja zawsze miałem wtedy odpowiedź, że jednak formuła organizacyjna tych teatrów jest trochę inna. To znaczy rozumiem, że marszałek województwa może liczyć na to, że teatr, który jest w Wałbrzychu nie tylko jest po to, żeby zadowalać Wałbrzyszan, tylko jest jakby co najmniej dla województwa dolnośląskiego. Z tego, co Państwo tutaj widzą, to chyba gdzieś się to sprawdza. To znaczy ludzie, którzy są zainteresowani górami znajdują taki temat, teraz – zobaczmy: mamy jeszcze ponad pół godziny do rozpoczęcia spektaklu, a już wszyscy zajmują miejsca, bo pewnie mają doświadczenie z tamtego roku, że jak ktoś się nie pospieszył, to tego miejsca nie miał.

Tak, ogólna idea ogólną ideą, ale miał Pan trzy sezony. Pewnie każdy czymś od siebie się różnił. Czym się każdy z nich charakteryzował i jakby Pan określił każdy z nich, podał ewentualne wyznaczniki?

To znaczy ja tych trzech lat nie rozróżniałem – taki sezon czy inny. Podjąłem taką decyzję na początku, że miało się odbywać po pięć premier. Zależało mi na tym, żeby zawsze była jakaś prapremiera, żeby zawsze było coś z klasyki w nowym wydaniu i zależało mi też na tym, żeby ta klasyka była związana z historią Teatru Jeleniogórskiego. Stąd pomysł „Don Juana" na początku, stąd pojawiły się „Nadobnisie i koczkodany". Dla mnie było ważne też 130-lecie urodzin Witkacego – żeby teatr, w którym powstały jedne z ważniejszych realizacji nie wyłączył się z tego świętowania. Ważne też było dla mnie to, żeby debiutowali tu studenci reżyserii. Zostawiałem tutaj wolną rękę, aczkolwiek z „Miedzianką" tak nie było, bo to akurat przekazałem studentowi reżyserii, który chciał robić u nas dyplom. To był jego dyplom, podjął ten temat, ale już w drugiej sytuacji temat sam nadałem, że ma być to dla młodzieży gimnazjalnej. Dochodziły do mnie takie głosy, że nie ma tutaj spektakli dla młodzieży gimnazjalnej i „Wyprawa czarownic" Judyty Berłowskiej to także był jej dyplom. Te tematy ewoluowały o tyle, że za każdym razem coraz większą wiedzę zdobywałem o tym, co jest ważne dla naszej publiczności. Pozwalałem sobie np. zmienić, że na początku Szekspir miał być komedią, ale stwierdziłem, że nie, że lepiej zrobić właśnie coś innego, bo już jest spore nasycenie, nazwijmy to, „komediowością". Powstała „Zimowa opowieść" Popławskiej i Kality. Moim zdaniem, bardzo dobry spektakl. Myślę, że to pozwoliło otworzyć widzów na nową klasykę. Nie na taką, w której jest kontrowersja za kontrowersją, tylko taką, w której idziemy za autorem. Właściwie idea była zawsze taka, żeby się pojawiło coś z polskiej klasyki, zagranicznej klasyki, prapremiera i coś dla najmłodszych albo dyplom. Taki prosty schemat, ale się sprawdzał. Zdarzały się potknięcia, na przykład liczyłem na to, że jakiś tytuł będzie tutaj lepiej odbierany, a on znikał szybciej. Jednak nigdy nie podjąłem decyzji o ściągnięciu tytułu, najwyżej szedł on do „zamrażarki". Wielkim rozczarowaniem moim był np. „Samobójca" Erdmana, który w ogóle się tutaj nie sprawdził. Próbowałem dojść, dlaczego, bo spektakl zdobył tutaj „Srebrny kluczyk", czyli nagrodę za najlepszy spektakl, po czym zagrało się to pięć czy sześć razy, bo nie było publiczności.

Doszedł Pan, dlaczego tak było?

Tak, to tytuł. Okazało się, rzecz prozaiczna, że jakbym nazwał spektakl „Umrzeć ze śmiechu", to by przyszły tłumy, a na „Samobójcę" – niekoniecznie.

Mimo, że przecież to także komedia.

Tak, tym bardziej, że znakomicie Dana Łukasińska przepisała dramat na nowo, więc jakby aktualność polityczna była bardzo mocna. Żałuję, bo to spektakl z ogromnym potencjałem. Krzysiek Rekowski wyreżyserował go znakomicie, a Bogusław Kudłek świetnie zagrał rolę tego niedoszłego samobójcy. Były też takie, nazwałbym to, niespodzianki, jak ostatnio „Rozbity dzban". Wszyscy mówili, że nikt w życiu w Jeleniej Górze nie przyjdzie na „Rozbity dzban" von Kleista. Reżyserka, która podjęła się tego wyzwania na początku zrejterowała – stwierdziła, że nie poradzi sobie z tym tematem i ja musiałem dokończyć dzieło i świetnie się przy tym bawiłem. Okazało się, że spektakl idzie właściwie przy pełnej sali. Do dziś nikt nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego właśnie „Rozbity dzban" von Kleista. Zresztą, całkiem zabawny spektakl, bo jest świetna komedia. Czasami wydaje nam się, ze to tak zadziała albo tak, a dla mnie okazuje się, że to jest absolutna niespodzianka. Aktor, który spotkał na Chojniku jakichś ludzi, usłyszał „O, to pan grał w tym „Rozbitym dzbanie"! Bardzo dziękujemy, świetny spektakl". Taki miły i nieoczekiwany odzew.

W sumie, w czasie swojej dyrekcji, ile Pan miał premier?

Dwadzieścia dwie.

Dwadzieścia dwie? Po siedem na sezon. To dużo.

Tak. Wynikało to z tego, że... słabo płacę. : ) Oczywiście żartuję, ale pieniądze, które dostałem miałem na pięć premier – każdy sezon miał mieć minimum pięć. Okazało się jednak, że z tych pieniędzy da się jednak więcej wycisnąć.

Nie płacąc zespołowi? : )

Oczywiście, że nie. Sztuczki różne były. Na przykład „Czego nie widać". Zawsze chciałem go zrobić, bo to znakomity spektakl o funkcjonowaniu teatru. Okazało się, że kilka lat temu zrobił ten spektakl teatr w Zittau. Miał pięknie wykonaną, stolarską scenografię: taką, jaka powinna być w „Czego nie widać". Zadziałaliśmy i oni nam ją dali, choć oczywiście nie dało się jej przełożyć jeden do jeden, ale wymyśliliśmy zapis: „Dar zaprzyjaźnionego teatru niemieckiego" i nawet zaangażowałem aktorkę z tamtego teatru, która tą samą rolę grała u nas. Wszystko było zbudowane na tym dekorze. Co prawda niektórzy aktorzy się wściekali, że to Niemra (tu też była zabawa z antagonizmami) miała głos naszej aktorki. Aktorka podkładała głos za Niemkę, która ruszała ustami i była wściekła, że musi za nią mówić.

To był element fabuły?

Tak, Adam Biernacki dobudował do „Czego nie widać" element dublerki, sfrustrowanej aktorki z polskiego teatru, a tamta jest gwiazdą z teatru niemieckiego. Taka była zabawa ale sporo pieniędzy zaoszczędziliśmy.

Ile w tych 22 premierach było komedii, a ile klasyki, takiej poważniejszej? Jak pan balansował tymi gatunkami?

Trudno teatr dzielić na czarny i biały. Na przykład na „Każdemu Everest" niektórzy się bardzo dobrze bawią, a jednak jest to sztuka tragiczna. Podobnie jak na spektaklu „Autobus" Lukasa Barfussa. Wydaje mi się jednak, że jedna trzecia to spektakle, które poruszają tematy lżejsze, jedna trzecia jest pomiędzy, a jedna trzecia to tematy „cięższego kalibru", jak „Miedzianka" czy „Rok Ryszarda".

Wszystko to robił Pan przy pomocy zespołu, który już Pan zastał. Wiadomo, że nie chciałby Pan stawiać ocen, ale co Pan powie o zespole, do którego Pan przyszedł, i który Pana przyjął trzy lata temu?

Jak żołnierze wracają z wojny, to mają taki syndrom... to się nazywa chyba „syndrom pola walki" czy coś takiego. Ja zastałem tutaj zespół, który ma „syndrom pola walki". Po walce o Klemma, a następnie z jakimś takim dziwnym niezadowoleniem z tego, co robił mój poprzednik. Ja uważam, że oni cały czas są w jakiejś takiej wojennej traumie.

Opozycja walcząca?

Tak, ale oni też już są trochę tym zmęczeni i właściwie nie wiedzą do końca, o co walczą. Przyjrzałem się zespołowi i doszedłem do wniosku, że nie zwolnię nikogo. No, chyba, że ktoś się będzie bardzo o to starał.

I postarał się ktoś?

Tak, postarał się. To się skończyło w sądzie pracy. Możemy sobie wprost powiedzieć – Jarosław Góral się postarał. Każdy by się go pozbył, po tych wszystkich ekscesach.

A kogo Pan przyjął?

Agatę Grobel, Martę Kędziorę i Bogusława Kudłka. Kudłek jest już trochę starszy, a i młode dziewczyny były nam potrzebne. Ale to też jest tak, że przez brak przepływu aktorów pomiędzy teatrami zespół przestaje się rozwijać. To znaczy zastany skład jest już, nazwałbym to, „składem ZUS-owsko-emerytalnym" – oni powinni dotrwać już w tym składzie do emerytury. Cóż więc można innego zrobić? Przyjąłem do pracy dwie ważne osoby do zespołu artystycznego: moim bliskim współpracownikiem przez te trzy lata był Szymon Bogacz, najpierw jako dramaturg, a potem jako kierownik literacki oraz bardzo młoda, ale niesamowicie utalentowana Zuzanna Bućko, która wspomagała nas jako dramaturg oraz osoba od wielu trudnych spraw.

Szczególnie w teatrach odległych od centrum.

Tak, tak. Jednak taki stan rzeczy blokuje naturalne działania, na przykład: starsi nie uczą młodszych, młodsi kiedy lądują na jakimś pół etatu, to starają się znaleźć alternatywę. Taka sytuacja dosyć podbramkowa, bo zwolnienie kogoś tutaj z teatru to jest złamanie mu życia. Szczególnie jeśli chodzi o zespół artystyczny. Przyjęcie kogoś, to znowu problem, bo teatr zawsze jest, że tak powiem, na krótkim sznurku paru etatów, których nie można wykorzystać. To jest fatalna sytuacja, która musi się zmienić w całej Polsce. Nie chciałem nikomu robić krzywdy, ale z drugiej strony brakuje świeżej krwi, która pomogłaby, żeby zespół zaczął się rozwijać. Oni cały czas w tym tkwią w bardzo mocno i to nie jest niedobrze. Wydawało mi się, że uda mi się jakoś to rozwiązać. Nie udało mi się.

Stosownie do poziomu ogółu teatrów dramatycznych, w jakim miejscu umieszcza Pan ten zespół? Czy jest Pan w stanie podjąć się takiej oceny?

To jest bardzo trudne. Trudność polega na tym, że ja staję w sytuacji reżysera, który tutaj pracuje – inaczej ocenia reżyser. Reżyser ocenia utylitarnie: albo coś z tymi ludźmi można zrobić, albo nic z nimi nie można zrobić. Dyrektor ma trochę inne podejście. Tak właściwie to jest bardzo dużo elementów, wektorów, które uniemożliwiają taką odpowiedź. Mogę powiedzieć, że jest bardzo mocna grupa aktorów, z którymi się wspaniale współpracowało. Ona się pięknie wykrystalizowała, a spektakle z ich udziałem, to były spektakle eksportowe. To znaczy chcą być oglądane przez innych. Wyjeżdżają na festiwale i jest właśnie taki naturalny odzew.

No właśnie – w jaki sposób to się odbywało? Reprezentowaliście swój teatr na wymianach, festiwalach poza Jelenią Górą?

Na szczęście udało nam się dokonać tego przez te trzy lata. Na początku mieliśmy kompletną posuchę festiwalową i właśnie „Miedzianka" zapoczątkowała takie wyjazdy. Pojechała do Koszalina na „m-teatr" i tam zdobyła nagrodę.

Jaką nagrodę?

Między nami mówiąc „Miedzianka" miała dostać grand prix, ale w międzyczasie w Jeleniej Górze objawił się jakiś „gość", który twierdził, że „Miedzianka" jest spektaklem antypolskim. Napisał do głównego sponsora, że to jest antypolski spektakl i że pieniądze z banku państwowego nie mogą iść na nagrody dla tego spektaklu. Jury przyznało główną nagrodę reżyserską, nie przyznając głównej nagrody festiwalu. W naszym mniemaniu zdobyła grand prix, a w rzeczywistości nagrodę za reżyserię. Szkoda.
Wspaniale zaistniał spektakl „Karskiego historia nieprawdziwa" Szymona Bogacza, którego przyjąłem do zespołu artystycznego, jako dramaturga, później kierownika literackiego. Wydaje mi się, że ten tekst idealnie rozbroił patos i dążenie Polaków do takiego patosu, związanego z naszymi wielkimi postaciami historii. On tego „Karskiego" tak przerobił, że zaczął w przestrzeni festiwalowej bardzo intensywnie funkcjonować. „Karskiego historia nieprawdziwa" był chyba na pięciu festiwalach i jedzie jeszcze na dwa. Był nawet na Boskiej Komedii w Krakowie, na Kontakcie w Gdyni. Teraz jedzie, do Częstochowy. Udało nam się zacząć jeździć na festiwale, we wrześniu teatr pojechał na Festiwal Filmów Górskich im. Andrzeja Zawady ze spektaklem „Każdemu Everest". „Akt przerywany" Rolfa Alme do Radomska na festiwal Różewiczowski [Różewicz Open Festiwal – przyp. red.]. Trochę tego jest. W różne miejsca zapraszają. Taką nieustającą współpracą jest 3LaenderSpiel – to jest festiwal w Zittau. Jeździmy tam co roku. A i „Łódeczka" tam była. „Łódeczka" jest po prostu hitem. Dzieciaki tam zwariowały. Ale tak troszkę po niemiecku zwariowały. Na przykład bały się rzucać poduszkami.

Zdobył Pan drugie miejsce w plebiscycie Osobowość Roku regionu Jeleniej Góry w 2014 roku. Czy to jakoś znacząco wpłynęło na odbiór teatru przez publiczność?

Nie wydaje mi się. Z tego, jaki mam kontakt z widzami, to wydaje mi się, że najważniejsze jest to wspomniane hasło, żeby to był ich dom. Zawsze staram się przed każdą większą premierą albo wydarzeniem witać ludzi, znam też stałych naszych gości, widzów i staram się nawiązywać bardzo bliskie relacje. Z tego względu, żeby oni mieli właśnie poczucie, że to jakby nie jest odczepiona warstwa z ich życia, tylko bardzo istotna jego część, więc może to. Osobowość Roku to jest skutek, raczej nie przyczyna.

Ale jednak jakiś efekt mogło odnieść.

No... Mamy 30% więcej widzów niż było.

No i nic Pan o tym nie mówi do tej pory? To jest olbrzymia zwyżka.

W pierwszym roku było chyba jakoś 11%. Natomiast w tym roku jak sprawdzałem już na końcu to okazało się 30%. Wiadomo, że to można różnie liczyć, bo to tam są założone, niezałożone ale rzeczywiście widzów jest o ok. 30% więcej.

Czy na podstawie takiego kontaktu z widzami tutaj i swojego doświadczenia poza Jelenią Górą zauważył Pan jakąś specyfikę widowni jeleniogórskiej?

Dziwnie brzmi słowo „mieszczańska", ale problem Jeleniej Góry polega na tym, że ona się specyficznie wyludnia. To znaczy, że 4,5% bezrobocia jakie ma, nie polega na tym, że władze tak sprawnie działają, żeby zapobiec temu bezrobociu, tylko po prostu wyjechała duża grupa trzydziestolatków. Ogromna grupa trzydziestolatków. Można powiedzieć, że ci, którzy pretendują do tego, żeby być klasą średnią wyjechali. Mamy więc mieszkańców, którzy są już, że tak powiem, po różnych przejściach, doświadczeniach i mają wyrobiony gust, który ciężko zmienić.

Nie są otwarci.

Tak, nie są otwarci. Dziura pokoleniowa niszczy bardzo dużo. I jej odbudowa to jest podstawa funkcjonowania. Dlatego wprowadziłem „Łódeczkę". Po to, żeby przyciągnąć tu właśnie rodziców. I to zadziałało. Oni przychodzą i widzą „O kurczę, fajnie tutaj jest". Dlatego się pojawiły spektakle z opieką dla dzieci. Rodzice mówią „A, no to faktycznie. Tu jest fajnie, bo się ci ludzie potrafią zajmować dziećmi. To my sobie idziemy na spektakl i czujemy, że możemy zostawić dziecko z tymi paniami". Dodatkowo „TEATSYKI" – ten pomysł warsztatów niedzielnych. Rodzice przychodzą, głównie ojcowie, o jedenastej godzinie w niedziel i są zadowoleni, bo widzą, że tam pociechy szaleją, coś robią. Mają też poczucie spełnionego ojcowskiego obowiązku, ale my im też dajemy taką wiadomość, że w teatrze jest fajnie, że panie z marketingu od razu mówią „To dla was mamy jeszcze taki a taki repertuar, może przyjdźcie". Wydaje mi się, że kluczem do tego jest coś takiego, co się nazywa marketing relacyjny. To znaczy nie da się inaczej tutaj funkcjonować z widzami, jak budować po prostu non stop relacje. I to muszą być takie relacje, że jak np. coś się nie uda zrobić no to trzeba szczerze im powiedzieć. My musimy ich traktować poważnie. To znaczy jak nam się coś nie udało, to mówimy: „Przepraszamy, drogi Widzu, ale nie udało nam się tego zrobić, jednak nasze starania idą w takim kierunku, żeby się to udało".
Stąd też wprowadziłem te sylwestrowe premiery. To znaczy nagle się okazało, że zapotrzebowanie u ludzi dotyczące wyjścia na rynek i przy disco polo obejrzenie fajerwerków jest dużo mniejsze niż potrzeba przyjścia do teatru. I teatr grał na dużej scenie, przy pełnej publiczności, to jest 500 miejsc. Pięćset osób przychodziło w Jeleniej Górze na Sylwestra do teatru.

To powtarzaliście jeszcze?

Tak jest co roku.

Mogę Panu powiedzieć, że na przykład w Teatrze Rozrywki w Chorzowie spektakle sylwestrowe to jest 20% dochodów z biletów.

No tak, ale to też jest znakomite budowanie relacji. Bo zawsze ludzie pamiętają Sylwestra. Przez rok. I mają tak: „Ach, kurczę, tam było fajnie, więc trzeba tam przychodzić". Wydaje mi się, że miasto o takiej ilości potencjalnych widzów trzeba rozbudowywać, jeśli chodzi o tę świadomość. Dlatego tutaj jesteśmy w Miedziance, bo ci widzowie z Janowic Wielkich muszą wiedzieć, że Teatr im. Norwida w Jeleniej Górze jest fajnym teatrem i warto wsiąść w samochód albo w pociąg i przyjechać do nas, żeby coś zobaczyć. Po to tutaj jesteśmy.

W jakiej kondycji finansowej zostawia Pan teatr?

Główna księgowa powiedziała, że zostawiam w znakomitej. Znakomita polega na tym, że nie ma żadnych zobowiązań finansowych, teatr jest przygotowany do remontu. Wszystko jest uregulowane. Ja zastałem teatr z długiem, który się niweluje każdego roku. To jest o tyle skomplikowane, że w dług teatru bierze się też amortyzację, która się kurczy, więc właściwie jest bardzo dobrze, jeśli o to chodzi. Krótko mówiąc teatr, jeśli pójdzie to remontu, to wyjdzie na zero. Jestem w stanie przewidzieć, co się będzie działo do końca roku bo wiem, w jakim punkcie byłem rok temu, a w jakim punkcie jestem teraz. No i skoro teatr jeździ na festiwale, to ma także dodatkowe przychody. Dodatkowo Instytut Teatralny za „Każdemu Everest" dofinansował nas kwotą 22 tysiące. Jest kilka takich prezentów, które bardzo nam pomagają.

Co dla Pana jako człowieka teatru znaczył ten czas w Jeleniej Górze?

Dla mnie to była taka przemiana w dorosłość. Jako reżyser staję po jednej stronie. Nagle trzeba stanąć po drugiej. To daje bardzo dużo wiedzy, która jest z jednej strony fajna, a z drugiej niektórych rzeczy wolałoby się nie wiedzieć. Ale powiem szczerze, że tak mnie to wszystko zainspirowało, że na pewno będę się zajmował zarządzaniem kulturą. Uważam, że to jest jeszcze taki trochę nie do końca przemyślany temat u nas i nie zawsze się to traktuje serio. To znaczy, że każdemu zarządzanie kojarzy się albo z jakimś wyzyskiem, albo z firmą, która produkuje jakiś konkretny produkt. Wydaje mi się, że należy na to patrzeć jak na teorię i na praktykę. To takie moje odkrycie. Zdążyłem skończyć jeszcze jedne studia - właśnie zarządzanie kulturą, teraz przymierzam się do doktoratu. Zobaczymy, jak to czasowo się uda.

Pośrednio odpowiedział Pan na nasze ostatnie pytanie o plany na przyszłość.

Będę zajmował się zarządzaniem kulturą. Może w innym wymiarze, ale to jeszcze zobaczymy.

Trzymamy kciuki i bardzo dziękujemy za te trzy lata. Dziękujemy za rozmowę i życzymy wszystkiego dobrego.

___

 Piotr Jędrzejas – aktor i reżyser teatralny, dyrektor teatru. Urodził się 25 lutego 1975. Absolwent Wydziału Aktorskiego PWSFTViT w Łodzi oraz Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST, ukończył również kurs aktorski w Holborn Centre for the Performing Arts w londyńskim Kingsway College. W roku 2003 stypendysta Institut del Teatro w Barcelonie. W latach 1991-2001 był aktorem Teatru Nowego w Zabrzu. Od 1 września 2013 – 31 sierpnia 2016, dyrektor naczelny i artystyczny Teatru im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze.



Joanna Marcinkowska , Ryszard Klimczak
Dziennik Teatralny
17 września 2016
Portrety
Piotr Jędrzejas