Teatr w rzeczy samej

Człowiek nie jest miarą wszech rzeczy - mówią humaniści poszukujący innych, nie antropocentrycznych sposobów opisywania świata. Zamiast narzucać własne, znane i oswojone kategorie, próbują uwzględniać perspektywę Innego - osób odmiennej rasy, płci, orientacji czy wyznania, a ostatnio także - co jeszcze trudniejsze - starają się spojrzeć na ludzką historię i kulturę przez pryzmat nie-ludzkich podmiotów: zwierząt, roślin i rzeczy.

Powie ktoś, że próby te z góry skazane są niepowodzenie, bo wyjście poza nasz ludzki horyzont jest niewykonalne. Wprawdzie możemy starać się wyobrażać sobie, co myśli nietoperz lub co czuje gałąź, na której ten nietoperz wisi, lecz nasze wyobrażenia powiedzą nam więcej o nas samych, niż o przedmiocie badania. Rzeczy - jak dziad z dziecięcej wyliczanki - wiedzą, ale nie powiedzą. Całą powierzchnią zwracają się ku nam - jak pisała o kamieniu Szymborska - ale całym wnętrzem pozostają od nas odwrócone. Studia nad rzeczami to jednak nie utopijna wizja czy kolejna moda intelektualna, ale próba poszukiwania dróg duchowego i biologicznego przetrwania w świecie, który nie radzi sobie z nadprodukcją dóbr, a ich gorączkowa konsumpcja nie przynosi człowiekowi ukojenia.

Teatr - czy to inspirowany myślą humanistyczną, czy też czerpiący z doświadczeń życia codziennego - także owych dróg poszukuje, posługując się sobie właściwymi środkami. Żydowski płaszcz w sztuce Lidii Amejko "Silesia, silentia" albo kalendarz i stary czajnik Dworniczkowej w "Nieskończonej historii" Artura Pałygi to przedmioty, przez które ma do nas przemawiać duch czasu, bo są nierozerwalnie związane z życiem bohaterów i historią miejsc. Ci niemi świadkowie przechowujący pamięć o swych użytkownikach służą tu do uwznioślenia ludzkich losów, będąc metaforami tego, co niepoznawalne lub tego, co bezpowrotnie przeminęło. Rzeczy potrzebne są tym autorom o tyle, o ile tworzą aurę metafizycznej tajemnicy (jak u Pałygi) lub niosą ciężar tragizmu dziejów (jak u Amejko). Czy da się jednak usłyszeć głos samych przedmiotów i to takich, które nie poświadczają o naszej ludzkiej Historii - na przykład masowo wykonanych produktów z targowego stoiska, z którymi tak trudno nam się utożsamiać - a tak łatwo rozstawać? Sztuka "Dobrze, że jesteś. Historia o starej przyjaźni na dwóch aktorów i rzeczy" Joanny Gerigk w reżyserii autorki wystawiona na scenie Teatru Lalki i Aktora w Wałbrzychu pozwala wierzyć, że jest to możliwe.

Na pustą scenę, czyli na swoją zwykłą miejscówkę pod bramą z napisem "Wstęp wzbroniony", wtarabaniają się dwaj handlarze. Choć asortyment mają odmienny - jeden próbuje opylić parasole i szczotki, drugi torby i ubrania - walczą między sobą zażarcie o klientów i jednocześnie o uwagę młodej publiczności. Nikt tego jednak nie kupuje - ich natarczywość i wzajemna zawiść wzbudzają w nas raczej pobłażliwy uśmiech. Wobec sprzedażowego fiaska sprzedawca parasoli (Kamil Król) rozpoczyna zabawę w wymyślanie historii o góralu Józefie, który jest tak biedny, że nie ma niczego poza psem i paroma owieczkami. W roli Józefa widzi kolegę ze stoiska obok (Paweł Pawlik), a w rolach owieczek obsadza białe puchate sweterki, które handlarz tekstyliów z namaszczeniem wiesza właśnie na bramie, mając wciąż nadzieję na poprawę koniunktury. Następnie, ku rosnącemu oburzeniu kolegi, z pożyczonej bez pytania szarej torby, wyciągniętego swetra i skarpet parasolnik wyczarowuje Burka, psa Józefa. Jest to zwierzę tak stare, że nie ma sierści ani zębów, ale za to mądre i wielce doświadczone w zawodzie pasterskim. Tą rolę sprzedawca parasoli przeznaczył dla siebie i konsekwentnie będzie się jej trzymał.

Historia sprzedawców oraz historia Burka będą przez cały spektakl przeplatać się i przeglądać w sobie nawzajem. Z początku opowieść posuwa się dość niemrawo, bo i niełatwo jest sprzedawcom przestawić się z trybu konkurencji na tryb spontanicznej i bezinteresownej gry zespołowej. Ich "docieranie się" ma zresztą dramatyczne konsekwencje dla Burka: na złość koledze torbiarz wymyślił, że jego Józek zapragnął zamienić stare, wysłużone psisko na małego Pikusia, a Burka wygnał do lasu. Kiedy pies z żalem opuszcza dom, to i sprzedawcy poszukują dla siebie nowego miejsca akcji - gdzieś trzeba zorganizować ów las, co go będą udawać drewniane szczotki z zielonym włosiem. Po włamaniu się za bramę i nielegalnym zajęciu przestrzeni w głębi wałbrzyskiej sceny, sprzedawcy coraz sprawniej i zgodniej odgrywają wspólną opowieść i powoli stają się przyjaciółmi. Podobnie Burek, który pomagając napotkanym na drodze zwierzętom - kurze Jadwidze, co straciła pióra w wypadku drogowym i rozhisteryzowanej Wiewiórce czekającej na powrót męża z bobrowego kasyna - także wreszcie znajduje bratnią duszę w osobie niedźwiedzia Zygmunta, a w finale odzyskuje swój dom.

Od momentu otwarcia bramy i wejścia do przestrzeni zakazanej jesteśmy w teatrze, o którym mówił Kantor, że nie wchodzi się do niego bezkarnie. Gra toczy się wprawdzie o wartości niepoliczalne, takie jak przyjaźń, wierność, gościnność, lecz na sam koniec wspólna zabawa zaowocuje zmianą także na polu gospodarczym: wolnorynkowy model konkurencji nowi przyjaciele zastąpią modelem kooperatywnym, łącząc siły w walce o klienta.

Przemiana dokonuje się jednak nie tylko w bohaterach, ale i w jakości interakcji między aktorami a ich materialnym otoczeniem. Pawlik bardzo sprawnie przeistacza się w kolejne postaci, uruchamiając zwichrowaną parasolkę w roli kury czy komicznie animując czapkę z trojgiem wiewiórcząt stęsknionych za tatą-hazardzistą. Natomiast Król skupia całą swą uwagę na "ulalkowieniu" Burka. Nie jest to zadanie łatwe i widać, że poruszana za pomocą uchwytu torba z doszytymi i delikatnie tylko usztywnionymi łapami stawia mu opór. Ale właśnie dzięki temu, że przedmiot zmusza swego animatora do uważności i staranności, to pies ze sceny na scenę staje się coraz bardziej jak żywy. Wsłuchując się w Burka, Król znajduje proste ale sugestywne sposoby, aby po psiemu chwytać pyskiem chleb, żałośnie powłóczyć niemrawymi łapami, a w finale prawdziwie radośnie choć wciąż nieco ociężale tarzać się po ziemi. Dzięki tej roli Król nie wprost uczy nas czułych sposobów obchodzenia się z przedmiotami.

W starożytnym teatrze źródłem szacunku dla lalki była wiara w jej nadprzyrodzoną moc. Dzisiaj może nim być wrażliwość na możliwości i ograniczenia materiału, z których została wykonana. Scenografia Michała Dracza jest prościutka, ale przez to bardzo czytelnie odsyła nas do owych źródeł rzeczy: sweterki na powrót stają się owieczkami, drewniane miotły - drzewami, futro wyściela niedźwiedzią gawrę. Może dzięki takim spektaklom zaczniemy wreszcie - zamiast widzieć w przedmiotach z naszego otoczenia jedynie emanację ludzkiej doli i niedoli - dostrzegać również pochodzenie surowców, z jakich zostały wyprodukowane. A to po to, by potem z większym rozmysłem decydować o zakupie, zachowaniu bądź pozbyciu się danej rzeczy.

P.S. Dialogi kolejnych scen są potoczyste, zwięzłe, dobrze naśladują wymyślane naprędce improwizacje, lecz tempo spektaklu jest nierówne - to przyspiesza, gdy sprzedawcy dają się ponieść żywiołowi gry, to znów zwalnia, gdy wychodzą z ról zwierząt i obmyślają kolejną scenę. Te spadki dramatycznego napięcia wypełnia muzyka z offu autorstwa Sebastiana Ładyżyńskiego, co pozwala dzieciom na chwilę rozluźnić uwagę. Tym samym rytm improwizowanego spektaklu bliski jest rytmowi dziecięcej zabawy, z której wychodzi się dla wytchnienia, by po chwili ponownie zanurzyć się w niej, zebrawszy na nowo siły i pomysły. Trzeba jednak przyznać, że na ten nieczęsto w teatrze spotykany luz nieco nerwowo reagują nauczyciele i opiekunowie młodych widzów. Może warto ich uprzedzić o zmiennym tempie spektaklu i skłonić, by w tych momentach dali podopiecznym powiercić się, rozprostować kości i nie uciszali, gdy dziecko wyrazi zdziwienie, pytając głośno w jednej z takich pauz: czy to już koniec...?



Zofia Smolarska
e-teatr.pl
25 marca 2016