Teatr z muzyką w zawiłej pętli uczuć

Podczas tegorocznej XXV już edycji Warszawskiego Festiwalu Mozartowskiego postanowiono wznowić młodzieńcze dzieło Mozarta "La finta giardiniera", które swoją premierę miało w Warszawskiej Operze Kameralnej 10 i 11 września 1990 roku. Tak jak przed laty i dzisiaj utwór można było obejrzeć w reżyserii Ryszarda Peryta, scenografii Andrzeja Sadowskiego i pod kierownictwem muzycznym Zbigniewa Gracy.

Upływający czas nierzadko staje się bolesnym wrogiem teatralnych inscenizacji, które starzeją się wraz z nim. Cieszy więc fakt, że w przypadku tej realizacji, nie będącej li tylko gratką dla muzykologów, zastosowana przez twórców konwencja wciąż daje szansę na rozkoszowanie się muzycznymi smaczkami partytury i postaciami bliższymi raczej ludzkim karykaturom niż charakterom z krwi i kości. Gdybyż jeszcze wszyscy soliści poddali się dyscyplinie ruchowo-gestycznej i wokalnej, która wydaje się być tutaj znamienna dla konstruowania scenicznych obrazów, moglibyśmy mówić o swoistym fenomenie żywotności dzieła, pozostającego w repertuarze dwadzieścia pięć lat. Dzieła, będącego jedną z najrzadziej granych oper kompozytora, które tak pięknie zaistniało na pierwszej premierze w do dziś pamiętanych interpretacjach Wandy Molewik, Danuty Hajduk, Andrzeja Jaworskiego czy Michała Kowalewskiego.

O premierze opery w roku 1990 pisano jako o zachwycającym obrazie, który daje możliwość spotkania ze znakomitym teatrem. I jest to absolutna prawda, jako że Ryszard Peryt świetnie czuje muzykę autora "Czarodziejskiego fletu", która w "Rzekomej ogrodniczce" daje niepowtarzalne i odległe od tendencji werystycznych życie bohaterom z libretta Petroselliniego. Jednocześnie reżyser doskonale potrafi łączyć fragmenty dramatyczne z komponentami typu buffo, które razem stanowią interesującą partyturę dla działań przestrzenno-choreograficznych. Dlatego najciekawiej jest wtedy kiedy solistom udaje się podporządkować całej tej misternej robocie kodyfikującej ruch sceniczny do określonych póz czy sposobów pojawiania się na scenie, kadrowanych światłem sekwencji tworzących miniatury niczym malarskie pejzaże marionetkowych postaci. Tak precyzyjne budowanie świata przedstawianego wymaga od solistów ogromnej dyscypliny, albowiem najmniejsza prywatność w ruchu czy w geście, burzy ogólny rysunek sprowadzony tutaj do wyraźnie określonych typów postaci, a nie psychologicznego prawdopodobieństwa.

Peryt z Sadowskim nie ukrywają faktu, że jesteśmy w teatrze, dlatego nieustająco podkreślają umowność scenicznej rzeczywistości, która nie boi się korzystać z wszelkich sztuczności zachowań czy zamaszystych i komicznych gestów. Aktorzy w I akcie potrafili to zamknięcie postaci w formie rozpostartej między działaniem typowo konwencjonalnym a tym demonstrującym emocjonalną prawdę pokazać niezwykle czysto i precyzyjnie. Szkoda, że w II i III części tej finezji w ruchu było już znacznie mniej. Dodatkowo przeszkadzały też niedostatki w nadmiernie rozwibrowanym głosie Agnieszki Kozłowskiej, która w postaci Sandriny nie ustrzegła się błędów intonacyjnych szczególnie w wysokich dźwiękach. Podobać się za to mogli zarówno w warstwie wokalnej jak i aktorskiej Mateusz Zajdel jako Don Anchise, Serpetta Justyny Stępień, Leszek Świdziński w roli Belfiore czy bodaj najlepiej tego dnia dysponowana wokalnie, a może po prostu najbliżej mozartowskiej stylistyki, Marzanna Rudnicka. Swoją indywidualność próbowali też w kolejnych recitativach i ariach odnajdywać Andrzej Klimczak jako Roberto i obdarzany największymi oklaskami przez wierną Festiwalowi publiczność Jan Jakub Monowid w roli Ramira. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze światło - to pochodzące z dolnej rampy znacząco przedłuża cienie i kładzie osobliwy blask na obliczach śpiewaków. Światło, które podobnie jak muzyka staje się organicznym segmentem przedstawienia, budując jego nastrój i potęgując bieg scenicznych zdarzeń.



Wiesław Kowalski
Teatr dla Was
14 lipca 2015