Teatralny łoskot

"Oj kot, Pani Matko, oj kot"- właśnie od tej, wszystkim znanej, Papkinowskiej piosenki, zaczyna się spektakl. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że tym razem słuchamy jej w aranżacji Piotra Rubika- nieco drętwej, z pobrzmiewającą nutą dance, uwspółcześnionej nie wiadomo dla kogo i po co.

Dźwiękom towarzyszą podskakujący aktorzy w kontuszach (oczywiście w stu procentach z epoki) oraz kolorowe światełka, rodem z dyskoteki nie najwyższej klasy. Początek (mimo, że zdecydowanie przeestetyzowany, a przez to wręcz niesmaczny) może sugerować próbę połączenia dwóch skrajnych estetyk- tradycyjnej scenografii i kostiumów z nietypową linią melodyczną, być może z nowymi akcentami, wpisanymi w tekst. Zapowiedź kontrastu i antagonizmu pomiędzy Cześnikiem, a Rejentem, pomiędzy młodymi, a starymi. Nic z tego- reżyser zostaje przy podawaniu, wyblakłego poprzez rozliczne interpretacje i stałe miejsce w kanonie lektur, tekstu, akcentując w nim frazy dwuznaczne, z których można wyciągnąć jakąś dawkę rubasznego, niewyrafinowanego erotyzmu. Niestety, przez te dwie godziny pozostaje nam, sprawdzać swoją znajomość Fredrowskiej komedii, chichotać podczas scen pełnych pikanterii oraz podziwiać wprawę zgranego zespołu STU. 
By pozostać przy próbach uaktualnień, wprowadzonych przez Krzysztofa Jasińskiego, trzeba wspomnieć dokładniej o scenografii, a konkretnie o, niemalże legendarnym, murze. Gryzie się on (per analogiam w stosunku do Rubika i kontusza) z całą resztą- iście szlacheckim stołem, bogatą zastawą, wiszącą na ścianie strzelbą i innymi sarmackimi gadżetami, jakże charakterystycznymi dla stereotypowego myślenia o „Zemście”. Mianowicie- cały pokryty jest kolorowym (jak światełka towarzyszące początkowej muzyce) grafitti. Wśród niewyraźnych napisów, w oczy rzuca się jeden: „wisła”. Ta sugestia, a bardziej prosty chwyt, polega na porównaniu konfliktu Cześnika i Rejenta z konfliktem dwóch krakowskich drużyn piłkarskich. Wniosek? Sens? Raczej żaden.

Dominantą spektaklu jest, bez wątpienia, wszędobylski, tani erotyzm. Jasiński nie ma jednak ambicji (takie przynajmniej odnoszę wrażenie), zwrócić uwagi na rozpad dawnych wartości i rażącą nieaktualność słów Fredry. Bo gdyby tak było, czy widownia (i sami aktorzy-Marcin Sianko i młodziutka Anna Oberc) śmialiby się w głos ze sformułowania, że Wacław bierze za żonę dziewicę. Albo czy tak zabawnym byłoby rozszerzenie nóg, przez wspomnianą Klarę, tak samo szeroko na widok Wacława, jak i na widok Papkina? Te samą żywą, entuzjastyczną reakcję wywołuje zrzucająca suknię i łapiąca Wacława za genitalia Podstolina (przeestetyzowana Beata Rybotycka).

Trudno doszukiwać się tutaj spójnego zamysłu reżysera, odkrywczości scenografii (Maciej Rybicki) czy kostiumów (Dorota Ogonowska). Pochwaliłabym jednak profesjonalizm aktorów, którzy, mimo dużych braków spektaklu, wykazali się zaangażowaniem i wytworzyli pozytywną energię. Jednak jej moc nie wystarcza, by zatuszować liczne niedociągnięcia, brak nadrzędnego pomysłu i szkolne podejście do dramatu. Suma sumarum: „niech się dzieje wola nieba, choć NIE ZAWSZE zgadzać się z nią trzeba.



Katarzyna Pawlicka
Dziennik Teatralny Kraków
29 października 2008
Spektakle
Zemsta