Teatralny młotek

"Lód" Władimira Sorokina w reżyserii Konstantina Bogomołowa to świetny teatr słowa, oparty na mocnej literaturze i delikatnej aktorskiej ironii. Rzecz o piekielnej pysze wyznawców każdej utopii.

Tego spektaklu Narodowego, planowanego z myślą o zeszłorocznym festiwalu teatru rosyjskiego w Warszawie "Da! Da! Da!", miało nie być. Wokół domniemanych powodów narosły mity i legendy. Emocje podgrzewał fakt, że w parze szły problemy z pokazaniem drugiego przedstawienia Bogomołowa, "Idealnego męża", którego tematem są korzenie obecnej elity rosyjskiej sięgające czasów Breżniewa. Problem pokazu "Idealnego męża" ominięto, korzystając z transmisji. Ale do powstania "Lodu" zabrakło odpowiedniego klimatu. Inscenizowanie w Polsce książki nie było na pewno marzeniem strony rosyjskiej, bo Sorokin nie jest ulubionym autorem Kremla, a jego książki przez zwolenników Putina były manifestacyjnie palone.

Postradziecka dżungla

W przypadku "Lodu" powody mogły być co najmniej dwa. Sorokin napisał powieść o sekcie Świetlistych - dwudziestu trzech tysiącach niebieskookich blondynów, którzy znaleźli się na Ziemi, ale wśród ludzkiej menażerii czują się fatalnie. Używając młotków z pozaziemskiego lodu, czerpanego z meteorytu, jaki upadł na Syberię, uderzają nimi w piersi ziemian, by rozpoznać swoje zaginione siostry i braci oraz rozbudzić ich do prawdziwego życia. Równocześnie planują zbiorową ewakuację z naszego łez padołu, z naszej planety.

Pierwszym powodem, który może drażnić zwolenników obecnej władzy na Kremlu jest niezwykle drastyczny obraz życia we współczesnej Rosji. Poprzez postaci młodej prostytutki, narkomana i biznesmena (Wiktoria Gorodeckaja, Dobromir Dymecki i Mariusz Bonaszewski), którzy wpadają w orbitę zainteresowań Świetlistych, obserwujemy postradziecką dżunglę. Ludzi, którzy ograniczyli swoje życie do funkcji seksualnych, konsumpcji i wydalania. Osobnicy nazywani przez sektę maszynami z mięsa. Mocny, pełen pogardy monolog poświęca im Bro, guru Świetlistych, grany przez Jerzego Radziwiłowicza.

Język, zwłaszcza w pierwszej części spektaklu, jest drastyczny, ale Bogomołow i tak oszczędza aktorom bezpośredniego kontaktu z najbardziej kloacznymi sytuacjami, przenosząc bulwersujące treści na ekran w postaci wyświetlanych tam fragmentów książki. Zamiast pornografii w teatrze - proponuje krytyczną lekturę. W ten sposób, bodaj pierwszy raz, postdramatyzm został wprzęgnięty w służbę teatralnej poprawności politycznej, i nie służy, jak dotąd bywało - do jej unicestwienia.

Tyły frontu

Drugim problemem, który nie ułatwia w Rosji wystawienia "Lodu", jest interpretacja najważniejszych wydarzeń XX wieku, sprzeczna z oficjalnie obowiązującą wersją historii ZSSR. Bogomołow po raz drugi podważa mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, opowiadając ją nie z perspektywy bohaterskich walk, lecz frontowych tyłów. Dosłownie. Danuta Stenka, w roli wiejskiej dziewczyny, wspomina, jak Niemcy cywilizowali radziecką wieś, stawiając w każdej zagrodzie wychodek, bo wcześniej wszyscy obywatele przodującej ojczyzny światowego proletariatu chodzili załatwiać swoje sprawy za stodołę lub za krzaczek. Hitlerowcy byli niezwykle szarmanccy, a że spalili wieś, wycofując się przed Armią Czerwoną - dziewczyna się nie dziwi: wojsko jak wojsko, taki miało rozkaz. Młoda chłopka nie padła też ofiarą frontowych walk, ponieważ, zakwalifikowana jako siła robocza, została wywieziona do III Rzeszy. I właśnie tam - w państwie będącym dla Rosjan symbolem wcielonego zła - jej Rosjance, żyło się jak w raju na ziemi, który przecież gdzie indziej zaplanowano.

Stenka grając niezwykle delikatnymi środkami, imponuje lekkością, zarówno opowieści, jak i aktorskiej obecności, dzięki czemu jej narracja brzmi jak bajka - jednocześnie nieprawdopodobnie i wiarygodnie. Jej bohaterka podróżowała po III Rzeszy wygodną limuzyną i poznała oficera, który nie tylko nie skrzywdził Rosjanki jak na nazistę przystało, ale nie zrobił tego również jako mężczyzna kobiecie. Uderzył ją tylko lodowym młoteczkiem w piersi, odkrywając, że tak naprawdę nazywa się Hram, jest zaginioną siostrą z sekty Świetlistych, a jej cel stanowi poszukiwanie innych braci i sióstr. Hram misję tę realizuje już jako pracownica służb specjalnych ZSSR, kierowanych przez krwawego Berię. Pod osłoną brutalnych oddziałów Smiersz, wyszukuje swoich w obozach Syberii i odsiewa ich od innych łagierników, jak ziarna od plew.

Zabójcza ironia

Bogomołow wyeksponował związki powieści Sorokina ze Starym i Nowym Testamentem nie tylko poprzez wątek Hram, która odkrywa, że jest współczesnym Zbawicielem mającym uwolnić świat od zła. Reżyser nawiązuje też do tradycji wielkich powieści rosyjskich oraz wyrastających z Biblii monumentalnych dyskusji religijno-filozoficznych, pamiętanych choćby z inscenizacji Dostojewskiego. Brat Bro i siostra Hram monologują i dialogują, jakby żyli w bezczasie wielkiego radiowego słuchowiska. Ale nudzić się nie można, bo i tym razem Bogomołow postawił na typową dla jego stylu bycia, pozornie dobroduszną, a de facto zabójczą, ironię.

Łączy się to z trudnym zadaniem dla aktorów. Ograniczony ruch sceniczny, zawężenie go do przestrzeni kilkunastu rozkładanych kanap, gdzie bohaterowie spektaklu biorą udział w zbiorowej psychoterapii, sprawia, że nie można grać szerokim gestem, dynamicznie i ostro. Nie ma najmniejszych szans na teatr ostentacyjnie wyrażanych emocji. Króluje ton podawania tekstu przez mikroporty - cichy, beznamiętny, minimalistyczny - taki, który nie przysłania oryginalności tekstu. Aktorom pozostaje więc niewielka przestrzeń dla budowania komizmu. A jednak udało się. Nigdy wcześniej nie słyszałem tylu wybuchów śmiechu towarzyszących grze Jerzego Radziwiłowicza. Jego jurodiwy, przy wszystkich pozorach skromności i powagi, jest nadęty i śmieszny. Ośmiesza swoją postać również Przemysław Stippa w roli enkawudzisty tropiącego Świetlistych po nowym rozdaniu władzy na Kremlu. Zamiast eskalować krzyk złożony z przekleństw - lekko akcentuje wyzwiska i złorzeczenia pod adresem swoich ofiar. Z dramatu robi się wtedy operetka. Obnaża bezwzględnie fałsz apokryficznego tonu opowieści Bro i Hram o nadludziach, którzy potrafią zachować morale oraz czystość serca pomimo przynależności do najbardziej zbrodniczych organizacji XX wieku, nazistowskich i komunistycznych. Sekta to sekta. I nie ma żadnej dyskusji.

Precz z Wolandem

Bogomołow uderza w każdą religijną i polityczną utopię, jeśli tylko jej wyznawcy wyznają zasadę, że cel uświęca środki. Po dekadach, gdy miliony ofiar szły w niepamięć na ołtarzu imperialnej rosyjskiej jedności - trzeba to traktować jako przejaw nowego myślenia Rosjan w dobie trudnej, może ograniczonej, ale jednak wolności i demokracji. To dowód przekonania, że życie ludzkie, nawet zbrukane, nawet na dnie - jest świętością. W tle brzmi polemika z pełną rozpaczy książką Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata", w której jedyną szansę na przywrócenie porządku moralnego w Rosji dawał Woland, czyli Diabeł.

Zarówno Sorokin, jak i Bogomołow odrzucają gnostyczne rojenia o złu, które dobro czyni, bo takie pomieszanie pojęć zawsze kończy się moralnym relatywizmem. Sekta Świetlistych jest tego najlepszym przykładem. Ich utopia, służąca ocaleniu i zbawieniu dwudziestu trzech tysięcy braci i sióstr, kosztuje życie niewinnych ludzi, którym zmasakrowano klatkę piersiową młotem z lodu. Nie przeżyli tej pierekowki, co dla sekty nie ma większego znaczenia. Znaczenie ma za to nazwa Świetliści: łączy się wprost ze zbuntowanym aniołem Lucyferem, czyli niosącym światło. Bogomołow lucyferyczne złudzenia o odnowie duchowej opartej na moralnym relatywizmie wybija wszystkim z głowy teatralnym młotkiem. Uderza delikatnie, ale precyzyjnie.

Przypomina też, że dla fanatyków największym wrogiem jest zwykły człowiek z jego codzienną krzątaniną, wzlotami i upadkami, bo wyznawcy wielkich idei nie tolerują normalności. Żądają poświęceń. A nawet śmierci, mocno eksponowanej w scenografii Larisy Łomakinej. Tworzą ją szkatułkowa trumna, w której rozmawiają narkomani, i krzyż z czaszką. Czaszkę trzyma w dłoni Hram, gdy odkrywa, że jest jedną z sióstr sekty Świetlistych.

W końcowych scenach, gdy ekran unosi się ponad scenę, oglądamy trzy lodówki na piedestałach. To ironiczne ujęcie martyrologii Świetlistych. Trzy lodówki są jak trzy krzyże. W jednej z nich Hram zostaje zamknięta i ma zginąć. Tak jak konający Jezus dostał od strażników ocet, tak Hram jest pojona przed śmiercią gorącą wodą.

Hram zmartwychwstaje w naszych czasach, powracając triumfalnie do Moskwy, gdzie wielu jej braci, pomimo zmiany politycznego kursu, utrzymuje się na szczytach władzy i biznesu. Przypomina się "Raj utracony" Miltona, gdzie piekła nie wypełniały wcale kadzie pełne gorącej smoły. Piekło było skute lodem. Czasy się zmieniają. Był socjalizm, jest kapitalizm - ale ludzkość wciąż czeka na odwilż.



Jacek Cieślak
Teatr - pismo
28 marca 2014
Spektakle
Lód