Tenorów dwóch

Dobra farsa, a o taką wbrew pozorom niełatwo, to krzywe lustro naszej duszy, perfekcyjny melanż ironii, sarkazmu, groteski i absurdu, podawany ze szczyptą liryki, a czasem, jeśli tylko chcemy zajrzeć głębiej, dostrzeżemy w niej subtelny rys metafizyki.

Ten ulubiony przez widzów gatunek teatralny, niestrudzenie masując nasze przepony, daje wytchnienie i siłę w potyczkach z nieprzewidywanym, niechcianym i niespodziewanym, czyli z tym wszystkim, co jest crème de la crème owej immanentnej komedii omyłek, czerpiącej garściami z przebogatego dorobku kultury śmiechu, z archetypu homo ludens, z dziedzictwa wędrownych trup aktorskich, jarmarcznych krotochwil, z comedii dell arte, innymi słowy z tego, co przez stulecia dawało upragniony, odświętny, spazmatyczny chichot, pożądaną ucieczkę od zgrzebnej i miernej codzienności. Śmiech, czyli zdrowie. Jakże zatem kochamy te niekończące się sekwencje zmian kostiumów, forsownych przebieranek, wchodzenia w nie swoją skórę i takież buty, przeplatane straceńczymi szarżami w potyczkach z losem, który nieodmiennie z nas kpi, a intryga panuje niepodzielnie, bo przecież nikt nie wie, co za chwilę się wydarzy, a to sól farsy właśnie, ten magnetyzm niepewności, sprawiający, że to, czego w życiu nie chcielibyśmy za nic w świecie doświadczyć, chłoniemy na scenie drapieżnie wszystkimi zmysłami, stając się czystą emocją, logikę i rację zostawiając w szatni na te dwie godziny, zlatujące jak z bicza, radujące nas wytchnieniem, delektujące ukontentowaniem, cieszące spełnieniem.

„Dajcie mi tenora", 307. premiera elbląskiego Teatru im. Aleksandra Sewruka, to modelowa symfonia chaosu, z precyzyjnie rozpisaną partyturą, mieszczącą 8 ról aktorskich, hotelowy salon, sypialnię oraz łazienkę i garderobę, owo ulotne refugium i azyl postaci uwikłanych w tę szaloną aferę. Oto przebrzmiałej już nieco sławy śpiewak przyjeżdża do prowincjonalnej opery, aby zaśpiewać Otella. Nic jednak nie idzie, tak jak powinno. Lodówka wypełniona krewetkami na uroczysty bankiet się psuje, tenor się spóźnia, dyrektor staje na skraju załamania nerwowego, a wymarzony, jak to się dziś mówi, event balansuje na krawędzi katastrofy. Spirala bezładu nakręca się w postępie geometrycznym, w myśl słynnej recepty Alfreda Hitchcocka – na początku ma być wybuch bomby, choć ten początek to w nader udanym reżyserskim zabiegu koniec aktu pierwszego, a potem, już w następnym akcie, napięcie i tempo kompulsywnie wzrasta, zwariowane, niebywałe, bez chwili oddechu na scenie i na widowni. Czego tu nie ma. Jest trup domniemany i trup ożywiony, pojawia się błyskotliwie diaboliczny dyrektorski plan B, jednocześnie nieoczekiwana i oczekiwana, ale jakże konieczna zamiana miejsc, wszystko w myśl pragmatyki niedoboru - jak się nie ma co być miało, niechaj starczy co zostało... Mamy zatem nieprzerwane qui pro quo w orgiastycznym wręcz rozkwicie.

Dobra farsa musi mieć dwie składowe: świetny tekst, a ten warunek spełnia doskonałe pióro Kena Ludwiga, króla Broadwayu i West Endu, szczodrze komplementowanego przez krytyków z samego New York Timesa oraz perfekcyjną reżyserię, bo trzeba przecież ów cudowny nieład wziąć w sceniczne karby. Reszta, z całym szacunkiem dla pozostałych twórców, ma znaczenie komplementarne. Zbigniew Rybka prowadzi narrację pewną ręką, od początku pierwszego aktu, który przecież zgodnie z kanonicznym prawem gatunkowego kontrastu musi być zwodniczo spokojny, by nie rzec nieco senny, stanowiąc przeciwwagę tego co dalej, owej przysłowiowej jazdy bez trzymanki. Widać tu tyleż solidny, co kreatywny warsztat, jak choćby we wprowadzeniu tropu chłopaka z Sosnowca w mini-etiudzie o kolorze kobiecych włosów. Reżyser zbudował galerię wyrazistych, starannie nakreślonych postaci w obu planach, z których należy wyróżnić Dominika Blocha w roli Maxa, ewoluującego na scenie od modelowego ciapy, po personę koncertowo wykorzystującą chwilowy uśmiech losu, przechodzącego metaforę od skromnego urzędnika do człowieka sukcesu, pławiącego się w blasku jupiterów, z zimną krwią negocjującego swoją przyszłość z tym, którego się dotąd bał, z jakąż satysfakcją konstatując, że strach zmienił właściciela. Brawa za pokazanie pełni siły pozornie bezsilnego, zgarniającego całą pulę - karierę, uczucie uwielbianej kobiety, przyszłość po prostu. Ewelina Bemnarek jako Maggie jest drapieżnie uwodzicielska i uroczo bezradna jednocześnie, coraz bardziej zagubiona w intrydze, znakomita w cyzelowanym słowie, geście i ruchu, niczym, nomen omen, operowa diva z wampem w parze. Artur Hauke w roli dyrektora to niezbyt empatyczny wulkan emocji i energii, gra z emfazą właściwą szefowi tak specyficznej instytucji, stanowiąc modelowe studium nieustannej paniki. Z drugiej jednak strony to mistrz wygrywania pozornie przegranych spraw, człowiek, w którego języku nie ma frazy: „nie da się". Warto zwrócić uwagę na debiutującego Filipa Warota w roli hotelowego boya, nieustępliwego w próbach dotarcia do maestro, wciąż tanecznym, subtelnym warsztatowo krokiem, z tacą i aparatem fotograficznym. Wreszcie Krzysztof Żabka, jako przemęczony, nieco neurotyczny tenor światowej sławy, marzący tylko o tym, aby się jak najszybciej od niej uwolnić, poza wszystkim uwięziony w klasycznym matrimonio italiano, z przebogatym sztafażem zazdrości, emocji i cholerycznej ekspresji. Szczególne brawa za popisowy włosko-amerykański akcent. Generalnie aktorstwo w elbląskim „Tenorze" jest stuprocentowo farsowe, momentami par-force, nierzadko na krawędzi przesady, jedzie, jak to się dziś chętnie określa, po bandzie, nie przekraczając jednak granicy umowności i konwencji.

Znakomita jest scenografia Wojciecha Stefaniaka, stylizowana na nowojorskie art deco, z cieniami ikonicznego dla tego stylu foyer Empire State Building w Nowym Jorku, ale i Terminal Tower w Cleveland, dzięki któremu na scenie robi się prawdziwie amerykańsko. Wyrazy uznania dla Jerzego Kluzowicza za kakofoniczną uwerturę, świetnie antycypującą nadciągający chaos intrygi.

„Dajcie mi tenora", choć przekład tytułu oryginału, „Lend me a tenor" moim zdaniem sensowniej brzmiałby jako: „Znajdźcie mi tenora", to świetna zabawa, po którą warto się pofatygować do Sewruka, choćby i z daleka. Jak mówił niezapomniany majster (Jan Kobuszewski) do ucznia (Wiesław Gołas) w kapitalnym skeczu autorstwa Stanisława Tyma: „wszystkie, co i raz, lubią się pośmiać".

Śmiejcie się zatem w Elblągu do rozpuku, klaszcząc po fakcie, jak premierowa publiczność na stojąco, bo nie wiadomo, jak mawiał stary, dobry Beaumarchais, czy ten świat potrwa jeszcze trzy tygodnie. Oby nie był, tu i teraz, prorokiem...



Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Elbląg
22 października 2022
Spektakle
Dajcie mi tenora
Portrety
Zbigniew Rybka